wtorek, 19 marca 2013

08.02.2013 / Kanyakumari, Indie

Jeszcze w Maduraiu, wczesnym wieczorem nasz pokój skumulował takie ilości komarów, że jedynym wyjściem okazało się spanie na płaskim dachu hotelu. Nie było mi jednak dane podziwiać gwiazd, bo przykrywając się szczelnie prześcieradłem, cała noc była balansowaniem pomiędzy byciem zjedzonym przez owady, a uduszeniem z gorąca i braku tlenu. Gdy Kevin ruszył na północ porannym pociągiem, mi zostało spacerowanie po mieście i poznawanie nowych smaków w oczekiwaniu na nocny autobus do miejscowości Kanyakumari. Poza świeżymi owocami najbardziej do gustu przypadła mi parotha, czyli rozwarstwiony placek maczany w rożnego rodzaju sosach oraz czaj, czyli herbata z mlekiem i ziołami (oba za 50 gr). 








Gdy wieczorem po godzinie czekania stanąłem w końcu w korytarzu autobusu rozglądając się za wolnym miejscem, poczułem szarpanie za placak. Uciążliwym szarpaczem okazała się drobniutka, pomarszczona staruszka, która starała się wyprzedzić mnie w wyścigu do miejsca przy oknie. Przepuściwszy ją pod pachą, zająłem miejsce w ostatnim rzędzie i gdy już zacząłem czuć się komfortowo, moje nogi zostały zmiażdżone przez oparcie siedzenia opasłej Indyjki przede mną. Później poszło już z górki, kobieta wymiotująca na moje sandały i zmuszająca mnie do ustąpienia miejsca przy oknie, rodzina z dwójką ponadprzepisowych dzieci w moim rzędzie oraz mężczyzna w czapce i kurtce, który mimo 25 stopni zamykał wszystkie okna. Jako, że karma została wynaleziona w Indiach, działa też tutaj ona szybciej niż w innych częściach globu. Także jakiejś 30 minut po ruszeniu, ta sama puszysta Indyjka z siedzenia przede mną, wszczęła awanturę z powodu braku miejsca na nogi. Po kwadransie burzliwych dyskusji z mężczyzną, który nie zgadzał się na podniesienie oparcia, autobus zawrócił i zrobiliśmy całą trasę do punktu startu tylko po to, by tam wysadzić nieposłusznego pasażera. Na szczęście cała podróż to tylko 6 godzin...





Samo Kanyakumari, to najbardziej wysunięty na południe punkt Indii i święte miejsce Hindusów, ze świątynią na wyspie i niesamowicie zatłoczonym placem przy brzegu. Nic dziwnego, że miejscowość nie przyciąga wielu zagranicznych turystów, bo jedynymi jakich tam spotkałem okazała się niezwykle sympatyczna para Japończyków - Kazu i Mayu, których poznałem jeszcze w grudniu w Tajlandii. Kolejne przypadkowe spotkanie na końcu świata. Jeden dzień okazał się całkowicie wystarczający, także kładąc się spać nastawiłem budzik na 4 rano, by zdążyć na pociąg jadący do Kovalam, jednej z najpiękniejszych plaż wschodniego wybrzeża.

wtorek, 12 marca 2013

07.02.2013 / Madurai, Indie

Zaledwie godzinny lot z Colombo do Maduraiu upłynął niezwykle szybko, ze względu na wyjątkowo komfortowe siedzenia lśniącego jeszcze nowością samolotu oraz sympatyczne towarzystwo 50-letniego Kevina, poza pilotem i mną, jedynego białego na pokładzie. Spalone słońcem, czerwone ziemie równin Tamil Nadu widziane z wysoka, przypominały afrykańskie sawanny z Króla Lwa, a do mojego wyobrażenia o czarnym lądzie, jeszcze bardziej przybliżyło mnie rozżarzone, suche powietrze, jakie wdzierało się w płuca, gdy tylko opuściliśmy pokład. Jednak o tym, że znajdujemy się nie w Afryce a w najludniejszej demokracji świata, upewnił mnie Kevin, wołając z płyty lotniska "Welcome to India!". Nie wiedziałem wtedy, że jeszcze tego samego dnia słowa te nabiorą dla mnie całkowicie innego znaczenia. Bo gdy okazało się, że na lotnisku nie ma kantorów, a żaden z bankomatów nie był czynny, Kevin skwitował sytuację słowami "Welcome to India". Nie mając przy duszy ani jednej rupii, za którą moglibyśmy wziąć autobus do miasta, ja zacząłem zastanawiać się co mógłbym wymienić na gotówkę, a Kevin po prostu otworzył drzwi do pierwszego lepszego samochodu, wsiadł, zamknął drzwi i po 10 sekundach rozmowy z kierowcą uchylił okno oznajmiając, że właśnie załatwił nam transport. "Welcome to India", usłyszałem po raz kolejny, pakując nasze plecaki na tylne siedzenie. Już wtedy zaczęło mi świtać, co ma on na myśli...


Pierwszy kontakt z indyjskim miastem musi być szokiem, na to spotkanie po prostu nie da się przygotować. Intensywność kolorów, zapachów i hałasu otumania zmysły, a te powinny być wyostrzone, by móc bezpiecznie manewrować w rzece ludzi, riksz, autobusów i rogacizny (kolejność pierwszeństwa na drodze odwrócona). Wzrok przyciągają kropki na czołach, kobiece sari, przeplatane w pasie męskie dhoti, wszechobecne śmieci oraz dziesiątki śpiących w cieniu ludzi o ciałach tak wyniszczonych, że z trudem można uwierzyć, że jest w nich jeszcze dusza. Dzieląc pokój z Kevinem, nie mogłem nie zauważyć, że jest w nim coś specjalnego. Ten błyszczący erudycją wulkan pozytywnej energii, potrafił w kilka sekund zjednać sobie każdego, do tego stopnia skutecznie, że przez pewien czas myślałem, że mieszkał on na stałe w Maduraiu, a napotykani ludzie to jego starzy znajomi. Dopiero pod koniec dnia wyszło na jaw, że podróżował on przez ostatnie 27 lat, odwiedzając ponad 160 krajów i w ten sposób rozwijając swoje nieprzeciętne umiejętności interpersonalne. Na taki styl życia pozwolała mu własna firma w Nowym Jorku i ekstremalnie niski budżet podróży, opierający się na łapaniu stopa i spaniu w przypadkowych miejscach. Taka forma podróżowania jeszcze bardziej zwiększa prawdopodobieństwo ciekawych wydarzeń, dlatego ciężko jest mi nawet wyobrazić sobie jakie historie mógł ten człowiek nagromadzić w swoim intensywnym życiu. Być może będzie nam dane dowiedzieć się części z nich z będącej właśnie w druku książki "Thumb". 


Meenakshi Temple



Wracając do "Welcome to India", Kevin powtarzał je np. widząc moją reakcję na rachunek opiewający na równowartość 3 zł za mój dość pokaźny obiad, pokazując mi stan naszej hotelowej toalety czy wreszcie ustawiając się na końcu kilkudziesięciometrowej kolejki do kasy biletowej dworca kolejowego. Bo słowa te kryją w sobie nie tylko niesamowitą gościnność i przyjazność, ale również absurdalność, dziwaczność, ekstremalność i nieprzewidywalność tego kraju. Praktycznie każdemu elementowi Indii można przypisać jedną z tych cech. Absurdalność tłumaczenia kierunków, gdzie nasz rozmówca radząc skręcenie w lewo, ręką będzie wskazywał prawo. Dziwaczność tzn. "wobble", czyli bliżej nieokreślonego ruchu głową, będącego po prostu oznaką, że jesteśmy wysłuchiwani. Nieprzewidywalność, gdzie na ulicy będącej rzeką śmieci i krowich odchodów możemy spotkać stoisko z książkami traktującymi o fizyce kwantowej, mechanice płynów, czy programowaniu mikroprocesorów. Ekstremalność biedy, klimatu, natężenia ruchu, hałasu, brudu i komarów, przez które pierwszą noc w Indiach spędziłem na dachu zamiast we własnym pokoju...
typowe stoisko z książkami

Galeria Indie

sobota, 2 marca 2013

26.01-07.02.2013 / Sri Lanka

 Nocnym lotem dostałem się na jedyne międzynarodowe lotnisko Sri Lanki i po godzinnej jeździe taksówką dzieloną z buddyjską mniszką dotarłem do Colombo, stolicy kraju. Od razu zrozumiałem, jakim błędem było nie zrobienie rezerwacji noclegu, ponieważ o 3 w nocy miasto było martwe, światła w oknach pogaszone, a na walenie w bramy odpowiadała głucha cisza. Dopiero przy pomocy kierowcy tuk-tuka odnalazłem miejsce, gdzie zgodzono się mnie przenocować z zastrzeżeniem, że wyniosę się przed 9 rano. Taki warunek, przy tragicznych kondycji pokoju i cenie 40 zł wydawał mi się niezłym zdzierstwem, jednak nastepnego dnia przekonałem się, że jest po prostu standardem. 




 Właściciele kwater narzucają ceny całkowicie nieadekwatne do standardu czy ogólnych kosztów życia na wyspie. Bo w restauracji zjeść można za mniej niż 4 zł, litr paliwa kosztuje 3 zł, a godzinna podróż autobusem to jakieś 50 gr. Także z Singapuru, ultra czystego i restrykcyjnego miasta, zostałem rzucony prosto w środek hałaśliwej i chaotycznej stolicy kraju mającego typowo indyjskie podejście do kwestii higieny i zarządzania odpadami. Do tego kraju dopiero otrząsającego się po wojnie domowej, gdzie jeszcze 3 lata temu w autobusach miejskich wybuchały bomby, a do teraz można spotkać znaki zakazu wnoszenia broni palnej do placówek bankowych.





Jakie tym razem było podłoże konfliktu? 
Po uzyskaniu niepodległości od Brytyjczyków w 1948 roku, na Sri Lance, znanej wtedy jeszcze jakoś Ceylon, zaczął się proces ograniczania praw 20-procentowej mniejszości hinduskich Tamilów. Ci domagali się utworzenia odrębnego państwa Ilam na północy kraju, a spotykając się z odmową, rozpoczęli działalność partyzancką, która w 1983 przeistoczyła się w wojnę domową pełną samobójczych ataków terrorystycznych i rzezi ludności cywilnej. Gdy na poczatu XXI wieku wydawało się, że strony bliskie są porozumienia, w 2004 roku na wybrzeża Sri Lanki wdarło się tsunami, zabierając 40 tys ludzkich istnień i zamiast zjednoczyć kraj w tragedii, w dziwny sposób wskrzesiło konflikt na nowo. 
Jeszcze w 2009 roku na północy kraju kontrolowanym przez Tamilskie Tygrysy odbywały się rozstrzygające bitwy, w których zginęło około 40 tys ludzi, głównie cywilów. Ostatecznie tamilscy rebelianci poddali się armii Sri Lanki i ogłoszony został koniec 26-letniej wojny. Był to kolejny konflikt, w którym ONZ przyznało się do porażki w zapobieżeniu zbrodni wojennych. 




Po kilku dniach spędzonych ma plażowych przedmieściach Colombo i załatwieniu wizy indyjskiej wraz z grupą zdominowaną przez nacje słowiańskie wynajeliśmy miniaturowe auto marki Suzuki, które miało zabrać nas na eksplorację wyspy. Nasz zapał podróżniczy został zgaszony już pierwszego dnia, gdzie wydostanie się ze stolicy zabrało nam 2 godziny, a dotarcie i znalezienie noclegu w oddalonym o 100 km Kandy kolejne 5. Początkowe problem zostały całkowicie wynagrodzone przez widoki jakie było nam dane podziwiać w kolejnych dniac, na górskiej trasie wiodącej do plantacji herbaty Nuwara Eliya czy dalszych odcinkach wzdłuż wybrzeża.










Według "biblii podróżników", czyli Lonely Planet, Sri Lanka będzie największym hitem turystycznym 2013 roku, a sprawić to mają setki kilometrów plaż, ze złocistym piaskiem, krystalicznie czystą wodą i falami zachęcającymi do surfingu (mój krótkotrwały romans z deską zaowocował okiełznaniem jednej, jedynej fali oraz wysypką na klacie).




Wracając ze wschodniej części wyspy trasą położoną nad samym brzegiem, robiliśmy jednodniowe przystanki w co bardziej malowniczych lokalizacjach. W jednej z nich o mało nie zostałem zaadoptowany przez rodzinę, której pomagałem przy odbudowywaniu domu zniszczonego przez tsunami. Ich niesamowita gościnność była kolejnym przykładem, że ludzie którzy mają niewiele, są często w stanie oddać najwięcej, bo poczęstunkom,drobnym prezentom i zaproszeniom do zostania nie było końca. 









Sri Lanka, początkowo mająca być jedynie przystankiem na wyrobienie wizy indyjskiej, wstrzymała mnie swoją gościnnoscią, orzeźwiającymi kokosami i brakiem turystów, którzy jednak zgodnie z prognozami Lonely Planet, prawdopodobnie szybko zapełnią niekończące się plaże wyspy. Teraz jednak przyszedł czas na wielką niewiadomą, kraj który można albo pokochać, albo znienawidzić, żadnych emocji pośrednich. Indie.