sobota, 20 kwietnia 2013

10-24.03.2013 / Goa, Mumbai, Indie

10 godzin w autobusie i dotarłem wczesnym rankiem do Panjim, stolicy Goa, najmniejszego, jednak jednego z najbardziej liberalnych i najpopularniejszych turystycznie (w dużej mierze dzięki łatwemu dostępowi do alkoholu, narkotyków i mięsa) stanów Indii. Mimo zapewnień kierowców tuk-tuków, że przez kolejne 2 godziny nie kursują żadne lokalne autobusy, wystarczyło mi przejść 100 metrów, by znaleźć dworzec z połączeniami startującymi co pół godziny, między innymi do będącej moim celem plaży Arambol.


stoiska hipisów w Arambol




Po dotarciu, nie mogąc się skontaktować z moimi Szwajcarami, zarezerwowałem nocleg na dachu jednego z hoteli, współdzieląc go z tranwescytą (zakrywał klatkę piersiową przy przebieraniu), śpiewającym Hiszpanem i schizofreniczką, której jedna osobowość była z Indii, a druga prawdopodobnie gdzieś z Meksyku. Choć ich towarzystwo dostarczało mi dużo rozrywki, ostatecznie po spotkaniu z Joelem i Andrim na moim pierwszym od blisko 2 miesięcy piwie, zdecydowaliśmy się wynająć całe mieszkanie wraz z kuchnią, gdyż po 3 dniach miała dołączyć do nas jeszcze para z Austrii. 



włoski powiew w naszej kuchni

Ostatecznie cały tydzień w Goa upłynął nam na robieniu tego, czego nie mieliśmy możliwości robić przez większość pobytu w Indiach, czyli piciu taniej whisky, gotowaniu własnych potraw, w tym ze świeżo ubitego kurczaka oraz robieniu przepysznych shake'ów z mango, truskawek i bananów. Nie mogłem jednak wyciągnąć moich wspólokatorów na poranną sesję jogi na plaży, którzy preferowali całodzienne oglądanie ligi mistrzów i teledysków do muzycznych przebojów Bollywood.
Jednak nawet takie przyjemne lenistwo po pewnym czasie może się znudzić, dlatego dwa ostatnie dni w Goa spędziłem już samotnie na południu, na plaży Pallolem, pięknej, jednak świecącej już pustkami przy kończącym się sezonie. 
Pallolem

typowy dzień w Goa
Stamtąd udałem się do Mumbaju, do 1995 roku znanego jako Bumbaj, jednego z największych miast świata, gospodarczego centrum Indii, siedziby Bollywood, milionowych slumsów i pysznych lódów kokosowych.W zwiedzaniu miasta pomógł mi Rohan, chrześcijanin z portugalskimi korzeniami, którego ojciec jest Indyjczykiem, matka pochodzi z Izraela, a którego poznałem 2 lata wcześniej mieszkając w Edynburgu. Los chciał, że Rohan przyleciał do Mumbaju na krótką wizytę i ugościł mnie w iście królewski sposób, zabierając mnie na ekstremalną przejażdżkę motorem na najbardziej ruchliwej trasie oraz koleją miejską, gdzie aby dostać się do środka trzeba dosłownie torować sobie drogę pięściami. Do tego zabierał mnie do swoich przyjaciół, gdzie za każdym razem miałem serwowane przepyszne domowe potrawy.


Przy jednej z takich wieczornych wizyt, jeden z jego znajomych, pracujący w ekskluzywnym Taj Mahal Palace Hotel, poinformował mnie, że właśnie gości grupę z Polski, a po krótkim śledztwie doszedłem do wniosku, że są to finałowe uczestniczki programu "Top Model". Pół żartem rzuciłem żeby przedstawił mnie swoim hotelowym gościom, i choć wiedziałem, że następnego dnia muszę złapać poranny pociąg, cały wieczór czułem, że jeszcze będzie mi dane zobaczyć się z naszymi pięknymi paniami. Nawet gdy już w drodze na dworzec czekaliśmy na spóźniającego się znajomego, Rohan uspokajał mnie mówiąc, że wszystko będzie dobrze, bo nic nie dzieje się bez przyczyny. I rzeczywiście, gdy dotarliśmy na ostatnią chwilę do kasy biletowej, kątem oka dostrzegłem 3 śliczne, wysokie dziewczyny, pierwsze białe osoby jakie zobaczyłem w tym 20-milionowym mieście. Podchodząc do nich nawet nie próbowałem robić żadnego wstępnego rozeznania i od razu zacząłem rozmowę po polsku (średnio co prawda płynnym, minęło już trochę czasu odkąd miałem dłuższa rozmowę w ojczystym języku), czym dość zaskoczyłem niedoszłe gwiazdy telewizji, gdyż program w Polsce jeszcze na dobre nie wystartował. Niestety nie mieliśmy czasu na dłuższa rozmowę, mam jednak nadzieję, że uda mi się jeszcze spotkać z którąś z nich, tym razem na polskiej ziemi. 
Ostatecznie, po blisko godzinie nieustannych prób nabycia odpowiedniego biletu*, udało mi się zdążyć na pociąg i ruszyć w 20-godzinną podróż do pustynnego Radżastanu.

nasze top modelki

*Kupno biletu na pociąg w Indiach nie jest taką łatwą jakby się mogło wydawać sprawą. Wiele popularnych tras ma wykupione bilety na miesiąc do przodu, a kolejki ciągną się często na kilkadziesiąt metrów. Większość dworców ma oddzielne okienka na "zapytania", dostęp do kierownika, kasę specjalną (emeryci, weterani, mnisi, turyści) i kilka różnych kas regularnych. Do kasy turystycznej nie przyjmą jednak, jeżeli chcę się kupić bilet bez rezerwacji miejsca. Nie będzie się również obsłużonym, jeżeli chcę się zarezerwować miejsce, a nie posiada się kserokopii paszportu. Chyba, że kasjer zadecyduje inaczej. Jeżeli biletu nie dostanie się w jednym okienku, warto spytać się jeszcze raz, potem drugi, spróbować w okienku obok, albo udać się na inny dworzec. Albo przyjść z samego rana, dzień przed wyruszeniem pociągu. Albo wpisać się na listę zapasową korzystającą z anulowanych rezerwacji. Albo załapać się na "emergency ticket" na krótko przed odjazdem. Albo po prostu wsiąść do pociągu i czekać na bieg wydarzeń, bo możemy zarówno zostać wyrzuceni z pociągu jak i dostać przydział na komfortowe łóżko. 


W Indian Rail, najbardziej obciążonej sieci kolejowej świata, nie ma rzeczy niemożliwych. Szczególnie jeżeli chodzi o maksymalną pojemność wagonu. Choć przejazdy na dachu zostały zakazane, wewnątrz możemy spotkać się z napiętrzaniem, czyli wypełnieniem wagonu aż pod sam dach, gdzie ludzie stoją na bagażu innych podróżujących, albo po prostu na innych podróżujących. Jeżeli uda się nam usiąść, z dużym prawdopodobieństwem będziemy mieli kogoś leżącego między naszymi nogami, a przed nosem będą nam dyndały stopy kogoś, kto wdrapał się na luk bagażowy. Wydaje się śmieszne, ale jednak w kilku(nasto)godzinnej podróży, z głową obitą od łokci przyjętych przy wsiadaniu, plecakiem, którego nie ma się nawet możliwości zdjąć, zatruciem pokarmowym od dworcowego jedzenia oraz brakiem wody w 40 stopniach Celcjusza, staje się to po prostu przeżyciem negatywnie ekstremalnym. A dla Indyjczyków prawdopodobnie dniem powszednim. Na szczęście taki scenariusz jest rzadki i najczęściej udaje się dostać własne siedzenie w zadziwiająco komfortowej wyższej klasie, lub po prostu korzysta się z droższych autobusów. 

piątek, 12 kwietnia 2013

23.02 - 09.03.2013 / stan Karnataka, Indie

"La groupe" okazała się na tyle zgrana, że wszyscy członkowie wyrazili chęć wspólnego kontynuowania podróży, jako kolejny cel obierając Mysore, położony w stanie Karnataka. Miasto znane jest jako stolica jogi ashtanga i była siedziba rodziny królewskiej żyjacej w pałacu zwanym Amba Vilas, który w każdą niedzielę iluminuje 96 000 świateł. Zaraz po przyjeździe do miasta spotkaliśmy się z mieszkajacą tu Lucie, siostrą jednej z naszych Francuzek, która poleciła nam rewelacyjny guesthouse i zaprosiła nas na wieczorny jam session w ich mieszkaniu. 










Gdy zjawiliśmy się od wyznaczonej godzinie, już na progu można było poczuć hippisowski klimat jaki tam panował. W oświetlonym czerwoną lampą pomieszczeniu zgromadzonych było jakieś 30 białych osób siedzących na podłodze w pozycji kwiatu lotosu, można było dostrzec również latynosów i Japończyków, wszyscy w luźnych ubraniach czy raczej szatach, bez żadnych marek czy nadruków. Mężczyźni mieli długi zarost, kobiety włosy splecione kwiatami, łącznie z 7-letnią córką Lucie, która wszędzie nosiła ze sobą szarego szczeniaczka. W kuchni dwie dziewczyny tańczyły z zamkniętymi oczami i rozpostartymi ramionami, powoli szybując jak ptaki, unoszone na falach dźwięku bębnów i sitara, indyjskiej gitary obsługiwanej przez zręczne palce miejscowego mistrza. Do tego improwizujące skrzypce, gitara klasyczna oraz głos nowojorskiego śpiewaka i wtórujący jego czantom zebrani. Wszystko to zanurzone w zapachach kadzidełek, marihuany i braterskiej miłości. Możnaby tu nakręcić sceny filmowe o hipisach z późnych lat 60-tych bez zmieniania ustawienia choćby jednego krzesła czy jakiejkolwiek charakteryzacji. W rogu pokoju, z małej kapliczki wszystkiemu przyglądał się Ganesh, słoniogłowy bóg hinduski, ulubieniec wiekszości rodzin. 

pierwszy, przypadkowy "kwiat lotosu"



Po koncercie część osób została na wspólnej kolacji, łącznie z naszą "la groupe", która mimo miesożerności, niewystarczającego zarostu, markowych ciuchów i niewszechkochającej filozofii życiowej, nie była w żaden sposób oceniana przez osiadłych tam nawet od kilku lat hipisów, żyjących głównie jogą, medytacją i vegetarianizmem. 




Po dwóch dniach każdy z członków naszej grupy pojechał w inną stronę, a ja zdecydowałem zostać w Mysore i dać szansę jodze, zapisując się na tygodniowy kurs, który miał być terapią dla kontuzji pleców, która z pomocą mojego 25kg plecaka znów dawała o sobie znać.



Także przez kolejny tydzień poranki upływały mi na wyczerpujących, 2-godzinnych sesjach ashtangi, popołudnia spedzałem szukając źródła pozytywnej energii w stojącym dla każdego otworem hippie house, a wieczory na medytacji i czytaniu książek. Tydzień ten zaowocował w wyleczeniu kontuzji oraz poszerzeniu wiedzy ma temat karmy, hinduizmu i kosmicznych mocy, także pod koniec byłem nawet bliski uwierzenia, że da się żyć bez alkoholu i mięsa. Jeszcze rok temu, taka wizja wydawałaby mi się ponurym żartem, jednak teraz, gdzie ostatni raz alkohol w ustach miałem 1,5 miesiąca wcześniej w Malezji, a moje mięsne potrawy w Indiach mógłbym zliczyć na palcach u rąk, powoli stawała się ona faktem. Wiedziałem jednak, że niedługo nadejdzie wybawienie z tego powściągliwego trybu życia, gdyż zbliżała się data spotkania z moimi starymi towarzyszami doli z Mongolii i Chin, czyli Joelem i Andrim.





Przed tym, miałem jednak kilka dni na spędzenie w Hampi, prawdopodobnie ulubionego miejsca większości turystów w Indiach. 8 godzin w autobusie i mogłem podziwiać niesamowite, XIV-wieczne świątynie położone w jeszcze bardziej niesamowitym, bajkowym wręcz otoczeniu. Skaliste góry, pokryte różnej wielkości głazami, przecięte rzeką i licznymi polami ryżowmi są ewenementem na skalę światową i do tego jednym z najlepszych miejsc do "boulderingu", czyli wspinaczki na niewysokich skałach, z materacem jako jedynym zabezpieczeniem.









Przepiękne widoki zostały jednak przykryte przez miejscową tragedię jaka wydarzyła się 3 dni przed moim przyjazdem. Mianowicie z rządowego nakazu, wszystkie lokale nie posiadające odpowiedniej licencji, a znajdujące się na terenie otaczającym świątynie, zostały zrównane z ziemią przez armię buldożerów. W rezultacie okolica przypominała krajobraz powojenny, pełna gruzu, napisów antyrządowych i ludzi rozpaczliwie starających się odbudować stracony dobytek. Prawdopodobnie rząd pod naciskami UNESCO chce stworzyć tam strefę wolną od handlu, dostępną jedynie na krótkotrwałe zwiedzanie.

świątynia Virupaksha








ulica w Hampi po interwencji buldożerów
W Hampi zostałbym dłużej niż 4 dni, nadeszła jednak pora zjednoczenia z moimi szwajcarskimi kompanami, którzy po ponad 4 miesiącach rozłąki czekali na mnie w Goa, plażowym raju Indii...

sobota, 6 kwietnia 2013

09-22.02.2013 / stan Kerala, Indie

Kolejne dni upływały raczej spokojnie, po Azji południowo-wschodniej, pełnej młodych backpackersów, Indie okazały się destynacją głównie dla par oraz starszych ludzi chcących miło i tanio spędzić czas na emeryturze. Brakuje tu hosteli z grupowymi pokojami, barem czy kącikiem literackim z tapczanami, a właśnie te miejsca są zwykle centrum integracji.



Udając się wschodnim wybrzeżem, robiłem krótkie, 2-3 dniowe przystanki, kierując się na północ, wzdłuż stanu Kerala. Pierwszy postój, Kovalam zapamiętam głównie z lokalnej knajpki serwującej przepyszne, dwudaniowe śniadania z herbatą za 2,5zł oraz bananowe ciasto za 30gr. I choć plaży nie można było niczego zarzucić pod względem czystości czy samych widoków, po 2 miesiącach spędzonych na rajskich wyspach Tajlandii czy Malezji, była ona kolejną z wielu i wydawała mi się po prostu nudna. Położona kilkadziesiąt kilometrów na północ Varkala oferowała dodatkowo plaże z czarnym piaskiem i panoramiczny widok z klifów, jednak i to było zbyt mało by zatrzymać mnie na dłużej. Ruszyłem dalej.



nowa, indyjska fryzura
Miasto słynie również z tzw. chinese nets, czyli wielkich sieci rybackich zamontowanych na wysięgnikach. Złowione w nie ryby można kupić i zanieść do jednej z pobliskich restauracji do usmażenia.Kolejny pociąg dowiózł mnie do Cochin, portugalskiego miasta portowego, z prześliczną zabudową w obrębie starego fortu oraz niezwykle interesującymi wystawami młodych, azjatyckich artystów. 







Do Cochin dotarłem późnym popołudniem, w dzień Walentynek. Po 2 godzinach poszukiwań miejsca do noclegu, spotykając się za każdym razem z odmową z powodu braku wolnych miejsc, złamałem swoją niskobudżetową zasadę i poprosiłem kierowcę tuk-tuka o zabranie mnie do jakiegoś hotelu. Ten zapewnił mnie, że zabierze mnie do ulicy pełnej miejsc noclegowych, co rzeczywiście zrobił, jednak na miejscu okazało się, że nigdzie nie posiadano licencji na przyjmowanie turystów z zagranicy.



Zrezygnowany, kontynuowałem trzecią godzinę poszukiwań z 25-kilogramowym plecakiem ciążącym na plecach oraz wizją spedzenia nocy gdzieś na ulicy. Przed tym czarnym scenariuszem uratowała mnie jednak grupa młodych Hindusów, która zaprosiła mnie do przenocowania w ich "gents dorm", czyli odpowiedniku internatu dla chłopców. Zdaje się, że byłem pierwszym białym gościem tego miejsca, gdyż zaraz po moim wprowadzeniu się, pod drzwiami zebrała się grupa kilkunastu chłopców w wieku 15 - 25 lat, z zaciekawieniem obserwujących nowego przybysza. Gdy nastała pora odcięcia prądu (w większości miejsc Indii, w ramach oszczędności wyłącza się dostawy prądu kilka razy dziennie), wszyscy zebrali się w ciasnym pokoju bez okien i tam właśnie rozpoczął się cowieczorny rytuał taneczny. Używając misek jako bębnów, mieszkańcy internatu zaczęli tańczyć i śpiewać pieśni po malayalamsku (urzędowym języku Kerali, większość stanów ma oddzielne języki, także Hindusi z różnych regionów porozumiewają się w najbardziej powszechnym Hindu albo po angielsku).

wymarzone Walentynki

Tutaj muszę jednak objaśnić pewną różnicę w stosunkach między mężczyznami w Indiach, która jest prawdopodobne pierwszą rzucającą się w oczy po przyjeździe do tego kraju. Mianowicie, przedstawiciele płci męskiej lubią się... dotykać. Objawia się od tym, że dwójka znajomych idących razem będzie trzymała się za ręce, siedząc na ławce prawdopodobnie obejmie się, a leżąc na kocu w parku czule będzie głaskać się po włosach albo wykona masaż pleców. Jest to na tyle rozpowszechnione, że dla każdego przyjezdnego do Indii początkowo właśnie to stanowi największy szok kulturowy, ale zarazem dostarcza sporo rozrywki. Bo jak może nie wywoływać uśmiechu widok dwóch mężczyzn, gór mięśni w ciemnych okularach, stylizowanych na filmowych twardzieli rodem z Bollywood, którzy idą ulicą trzymając się za małe paluszki? Wyobraźcie sobie Clinta Eastwooda siedzącego na kolanach Charlesa Bronsona, a zrozumiecie o czym mówię.

przykładowe, codzienne stosunki miedzy mężczyznami w Indiach
Także taniec w internacie również nie był normalnym tańcem. Było to podrygiwanie jakby w transie, pełne obejmowania, ocierania, klapsów i wycia w ciemnym, dusznym pokoju oświetlonym jedynie światłem świec. Po zakończeniu dziwacznego rytuału, ja, skulony w rogu pokoju, nadal w szoku po tym co zobaczyłem, zacząłem rozważać czy opcja spania na ulicy rzeczywiście była taka zła. Na dobranoc dostałem jeszcze jednego z chłopców, który próbował wejść pod mój koc, nie mając prawdopodobnie wolnego łóżka, to jednak przekraczało moje pojęcie wyrozumiałości dla różnic kulturowych, dlatego wyznaczyłem mu granicę, której miał nie przekraczać i ostatecznie zasneliśmy w tą piękną, duszną, walentynkową noc. 




W całym stanie na wschodnim wybrzeżu ciągną się tzw. Kerala's backwater, czyli miejsca w których oceaniczna woda cofa się sezonowo wgłąb lądu, mieszając się z tą słodką z rzek. Miejsce niezwykle spokojne, w którym można spędzić cały dzień w łodzi, obserwując życie mieszkańców brzegu rzek. 







Po gorącym wybrzeżu, gdzie temperatura w ciągu dnia najczęściej osiąga 35 stopni, zapragnąłem górskiego orzeźwienia, dlatego z Cochin udałem się do Coinbatore, które stanowiło jednak jedynie bazę noclegową, bo już o 5 w nocy musiałem złapać pociąg do miejscowości, z której startowała największa atrakcja okolicy - zabytkowa lokomotywa parowa, która za 60gr (opłata za 40km według oficjalnej taryfy kolei) zabrała nas w 5-godzinną podróż do górskiej stacji o dźwięcznej nazwie Ooty (czyt. Uutii).
Stara, wysłużona lokomotywa, która na każdym przystanku musiała być naoliwiana oraz zatankowana wodą, wspinała się na wzgórza ghatów zachodnich z takim trudem, że przypadkowe wypadnięcie z wagonu groziłoby co najwyżej obdrapaniem kolan.




Podróż koleją dała mi okazję do poznania 5-osobowej, francusko-amerykańskiej grupy, roboczo ochrzczonej "la groupe", z którą kolejnych kilka dni spędziłem głównie na trekkingu i wyszukiwaniu lokalnych smakołyków mogących zadowolić wyrafinowane, francuskie podniebienia. Zimny (10 stopni Celcjusza w nocy) jak na warunki indyjskie klimat górski przyniósł orzeźwienie jakiego szukałem. Równie miłą odmianą był widok gór pokrytych zielenią, przyozdobionych kolorowymi kropkami będącymi chatkami zbieraczy herbaty. 









Również miejscowa ludność była całkowicie odmienna. W czasie naszych pieszych wędrówek w wioskach byliśmy zapraszani na czaj (herbatę), dzieci biegały wokół naszej grupy chcąc się przyłączyć do wyprawy, a praktycznie każda spotkana osoba pozdrawiała nas szczerym uśmiechem lub hinduskim "namaste" (tradycyjne pozdrowienie połączone z lekkim ukłonem z dłoniami złączonymi na wysokości piersi), dając nam niesamowite ilości pozytywnej energii. Z kolei okoliczny wodospad musieliśmy opuścić dość szybko z powodu hinduskich turystów, którzy nieustannie robili nam zdjęcia i zadawali nieśmiertelny zestaw pytań: imię, kraj, stan cywilny, zawód, jak długo w Indiach oraz jak się podoba. Praktycznie nigdy nie zdarza się by zadane było inne pytanie, a po dziesiątkach takich zastawów, odpowiadanie było po prostu meczące. Trochę rozrywki przynosiło stwarzanie fikcyjnych osobowości, bo w końcu jak wielu dżokejów z Watykanu odwiedza Indie?