piątek, 29 maja 2015

18.02-05.03.2015 / południowe Peru

Co prawda Lima z jej wysokimi cenami i niezbyt szeroką gamą atrakcji nie była moim preferowaną destynacją, jednak zmuszony byłem wracać to jak bumerang po to żeby odespać nocne jazdy w autobusach. Tak właśnie po ciężkiej przeprawie z Pucallpy zatrzymałem się tu na jedną noc, by szybko ruszyć do nieodległej Marcahuasi, magicznej góry będącej nieodkrytym diamentem Peru. 




Miejsce to zostało mi polecone przez miejscowego Peruwiańczyka, który podróżował po Ameryce Południowej ze swoją dziewczyną z USA. Oddalona od Limy o zaledwie 6 godzin autobusem i 2 godziny wspinaczki Marcahuasi, była jednym z najbardziej pozytywnych niespodzianek w całej dotychczasowej podróży, już sama jazda do podnóża góry, na zboczu klifu, była przygodą samą w sobie. Nocleg na płaskowyżu położonym na wysokości 4000m n.p.m. dawał wzgląd na prawdopodobnie najczystsze niebo jakie dane było mi gdziekolwiek zobaczyć. Będąc zaledwie 4-osobową grupą, nie mogliśmy uwierzyć, że cała góra należała tylko do nas i kilku osłów pasących się w pobliżu.








Błogi spokój nie trwał jednak długo, już następnego dnia spędziłem długie godziny starając przebić się przez 12-milionowego molocha, tylko po to by kolejnego poranka wydostać się wybrzeżem w kierunku Ica – pustynnego miasta słynącego z bliskości do Huacachina – oazy skrytej wśród wydm.
Oaza ta nie przyciąga jednak nomadów na wielbłądach, a jedynie tłumy turystów chcących odhaczyć sandboarding (rozszyfrowanie nazwy pozostawiam czytelnikowi) z listy.




 


Tarzanie się w gorącym piasku to raczej jednodniowa rozrywka, dlatego następną noc spędziłem już w Arequipie, drugim co do wielkości mieście Peru. W Peru, jak to w Peru, nawet gdy miasto jest ładne to i tak jest brzydkie i stanowi jedynie bazę wypadową do prawdziwych atrakcji kraju, czyli cudów natury – w tym przypadku do kanionu Colca, najgłębszego (lub wg innych badań drugiego) kanionu świata. Zmyleni informacjami podanymi w internecie i hostelowej recepcji, czekaliśmy na nieistniejący autobus mający zabrać nas do wioski położonej na szczycie kanionu. Na kolejny, tym razem realny autobus czekaliśmy kilka godzin, także do celu dotarliśmy późnym popołudniem, zbyt późnym by schodzić w głąb kanionu. Jako, że miałem już wcześniej wykupiony transport z Arequipy do Cusco, musiałem zadowolić się jedynie 12-km biegiem wzdłuż skraju klifu. Widoki były co najmniej tak sam zabierające dech w piersiach jak samo położenie na wysokości 3800m n.p.m. Po porannym biegu musiałem wrócić na południe tą samą, 6-godzinną trasą do Arequipy, by (z małymi problemami, gdyż hostel zgubił mój bilet i musiałem płacić za ponowne jego wydanie) stamtąd wskoczyć do autobusu jadącego na północ do Cusco. 12 a może 16 godzin, wszystko powyżej 8 godzin jazdy odczuwa się tak samo.





Cusco, mimo że głównie traktowane jako miejsce wypadowe do największej atrakcji Ameryki Południowej – Machu Picchu, jest również zdecydowanie najładniejszym miastem Peru, na tyle ładnym, że zdecydowałem się spędzić w nim kilka nocy przed wyruszeniem na świętą górę Inków. Jako, że Cusco jest centrum turystycznym Peru, nie miałem problemu ze skompletowaniem chętnych na zdobycie starożytnego miasta szlakiem Salkantay, tym samym którym szli młodzi Inkowie w ramach inicjacji w dorosłe życie. Choć na każdym kroku byliśmy zarzucani ofertami zorganizowanych wycieczek (250$) jako punkt honoru (i budżetu) obraliśmy zrobienie 5-dniowego szlaku z jedzeniem i nieodzownym sprzętem na własnych plecach. 


Salkantay uważany jest za jeden z najpiękniejszych szlaków trekingowych świata i wiedzie przez 3 całkowicie odmienne strefy – cloud forest (wilgotny las, jak z Indiana Jones), lodowiec i dżunglę, co czyni go niesamowicie pięknym, ale również fizycznie wymagającym. W dobrym towarzystwie jednak, nawet 7-8h marszu w deszczu, mroźnym wietrze czy palącym słońcu nie załamywał ducha wyprawy i po 5 dniach dotarliśmy do Świętego Graala większości odwiedzających Amerykę Południową – Machu Picchu, a dokładnie Machu Picchu town (dawniej Aguas Calientes), bo do samych ruin wiądą tysiące kamiennych schodów (lub 2 schodki autobusowe minus 15 zielonych dolarów) na których pierwsze kroki stawialiśmy o 4 rano następnego dnia. Na szczęście nasze poświęcenie zadowoliło miejscowych bogów, bo przez większość dnia mieliśmy idealną pogodę na wielogodzinne zwiedzanie imponujących ruin i podziwianie jeszcze bardziej imponującego widoku zawieszonych w chmurach gór otaczających starożytne miasto.



Machu Picchu było moim ostatnim punktem na mapie Peru, dlatego po jednodniowym odpoczynku w Cusco wsiadłem w najtańszy autobus jadący do granicy z Boliwią. Wiele razy byłem ostrzegany przed używaniem tanich środków transportu w Peru, ogólnie miała panować tu zasada, że im tańszy autobus tym większa szansa, że zostanie się obrabowanym czy to przez zbrojną bojówkę czy starszą babuszkę w kapeluszu sprzedającą orzechy. Miałem to szczęście, że byłem jedną z niewielu znanych mi osób, które nie straciły niczego w kilkumiesięcznej podróży w tym regionie i cieszyłem się, że uda mi się bez strat opuścić Peru, uważany za najbardziej „złodziejski” kraj. Cieszyłem się jednak zbyt wcześnie, wysiadając z nocnego autobusu zaraz przed granicą z Boliwią, wraz z 6 innymi gringos zorientowaliśmy się, ze nasze plecaki zostały oczyszczone z wszelkich wartościowych przedmiotów. Aparaty, telefony, tablety, dokumenty, gotówka, mimo że siedzieliśmy razem w grupie, trzymaliśmy plecaki między nogami albo za siedzeniem, złodziejom udało się do nich dostać, wyciągnąć co chcieli i odłożyć plecaki na miejsce, tak że nikt z grupy się nie zorientował zanim nie opuściliśmy autokaru. Zostawia to nam dwie opcje: albo złodzieje wykorzystali dzieci lub maleńkich ludzi by wczołgali się niezauważenie pod siedzenia, lub co bardziej prawdopodobne - użyto gazu usypiającego, popularnej tutaj metody radzenia sobie z turystami.

Gdy zgłosiliśmy się na komisariacie, czekała tam już grupa poszkodowanych z innego autokaru tej samej firmy. Mimo, że autobusy miały zainstalowane kamery, przewoźnik nie chciał współpracować, co tylko utwierdziło nas w przekonaniu, że firma ta jest zwykłą maszynką do dojenia turystów. Mógłbym mówić o szczęściu w nieszczęściu, ponieważ z plecaka ze sprzętem wartym kilkanaście tysięcy złotych ukradziono jedynie czytnik e-booków i laptop specjalnie kupiony na podróż (z tego właśnie powodu nie mam zdjęć z niektórych etapów podróży). Najwyraźniej złodzieje nie zorientowali się, że plecak miał dwie przegrody, gdyby dostali się do tej z dokumentami i sprzętem foto – nawet nie chcę myśleć...

Wcześniej biorąc pod uwagę możliwość takie zajścia, myślałem że lepiej zniósłbym sytuację. Niestety setki godzin spędzonych na medytacji, lekcjach akceptacji i nieprzywiązywania się do rzeczy materialnych nie pomogły – przez kolejne dwa dni chodziłem wściekły, głowę miałem pełną samopowtarzających się myśli, przechodziłem przez sytuację setki razy, myśląc jak mógłbym zdarzenia uniknąć, jak ukarałbym sprawców mojego nieszczęścia i ile godzin zajmie mi odpracowanie strat na Polskiej minimalnej pensji. To wszystko na tyle zajmowało moją głowę, że nie zostawiłem sobie miejsca na docenienie jednego z najpiękniejszych miejsc Ameryki – jeziora Tititaka...