Po Mongolii, zapomnianym przez Boga i ludzi miejscu, gdzie można jechać
cały dzień nie spotykając żywej duszy, cały tydzień, nie wjeżdżając na
drogę asfaltową, trafiam do kraju z populacją 450-krotnie większą od
mongolskiej. I od razu trafiam do Północnej Stolicy - Bei Jing,
20-milionowego kolosa łączącego tradycję z nowoczesnością.
Moje wyobrażenie o Chińczykach jako armi małych, identycznie
wyglądających robotów, posłusznie maszerujacych w rytm nadawany przez
władzę zostało rozbite w pył zaraz po wyjściu z autobusu sypialnego w
Pekinie. Ulice są pełne modnie, czasem ekstrawagancko ubranych ludzi.
Pary młodych gejów bez skrępowania trzymają się za ręce (ze względu na
preferowanie przez rodziców płci męskiej, z w wyniku licznych aborcji
dziewczynek jest o 30 mln mniej, dlatego homoseksualizm jest tu dość
powszechny) a dlugosc spodniczek mlodych Chinek z pewnoscia jest powodem
wiekszosci stluczek w miescie. Ciezko tez stwierdzic by byli oni mali,
jak do tej pory nie czuje sie wsrod nich olbrzymem, choc to podobno
zmieni sie wraz z podroza do poludniowej czesci kraju.
Każda większa
ulica ma swojego sprzątacza, także ciężko jest znaleźć jakikolwiek
papierek lub chociażby liść, to samo dotyczy samochodów starszych niż 5
lat. Dominuja auta luksusowe, często nie znanych u nas chińskich marek,
najczęściej w stanie jakby dopiero co wyjechały z salonu. Na każdym
skrzyżowaniu znajdziemy dziesiątki rowerów i skuterów, setki pieszych
płynnie prześlizgujących się między zmotorozowanymi. Zielone światło nie
znaczy bynajmniej, że jest się bezpiecznym na przejściu, pomaga raczej w
przemieszczaniu się żabimi skokami na drugą stronę. Zjawisko powszechne
chyba w całej Azji wraz z obłąkańczym zamiłowaniem do trąbienia. Jazda
rowerem po specjalnie wyznaczonych pasach, czy to w dzien czy w nocy
jest czysta przyjemnoscia, tak jak spacery po niezliczonych parkach, czy
straganach, gdzie wystawione sa rzeczy dla nas tak egzotyczne, ze
ciezko stwierdzic, czy mamy do czynienia z jakims zwierzeciem, owocem
czy wystrugana figurka.
Najbardziej jednak zaskoczylo mnie zycie nocne. Zarowno kluby
chinskie jak i dla obcokrajowcow, mimo wysokich cen nawet jak na warunki
europejskie (piwo 25zl, drink od 40zl) sa zapelnione codziennie, az do
wczesnych godzin porannych. W tych lepszych graja DJ’e z calego swiata,
kobiety nakladaja modene kreacje a na stolach stoi czasem nawet po 10
butli whisky, mimo ze ledwie jedna jest rozpoczeta. Typowe zachowanie
dla mlodych, bogatych Chinczykow, ktorzy lubia pokazywac na ile ich
stac, jednak dotyczy to jedynie wartosci pieniadza, a nie umiejetnosci
picia alkoholu, bo juz kolo polnocy ochrona ma pelne rece roboty z
wynoszeniem “zwlok”.
Jak juz pisalem, Pekin to magiczne miasto, gdzie miejsce maja
nieprawdopodobne zdarzenia. Bo o ile spotkanie na ulicy ludzi poznanych
wczesniej w Mongolii jest zwyklym przypadkiem, to czym jest spotkanie
jednej jedynej osoby jaka zna sie w 20 milionowym miescie na weselu, na
ktore jest sie zaproszonym rownie przypadkowo?
Niespodziewanym problemem
okazały się komary. Calkowicie odmienne od europejskich, tak szybkie i
przebiegłe, że nie sposób zabić je przy użyciu konwencjonalnych środków.
Ktorejs nocy, w okolicy 3 nad ranem rozpętała się trwająca blisko 2
godziny, krwawa wojna człowiek kontra owad. Ściany hostelu spłynęły
krwią komarów (czyli de facto naszą) a Joel w przypływie wojennego
szaleństwa uciekał się do okrutnego czynu wyrywania skrzydełek jencow.
Ostatecznie, udalo mi sie wydostac z Pekinu po 9 dniach, zostawiajac tam moje serce i nowiutka kurtke Jack'a Wolfskin'a...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz