Po kolejnych 12 godzinach, tym razem spedzonych w kozetce i
nastepnych 6 w busie bladzacym gdzies wsrod pomniejszych wiosek
wyladowalismy ostatecznie w Monkey Jane's Hostel w Yangshou, miasteczku
polozonym nad wijaca sie miedzy kopcowatymi gorami rzeka Li. Sam hostel
jak i jego ekscentryczna właścicielka - Jane, był jednym ze
najciekawszych jakie spotkaliśmy na swojej drodze. Życie towarzyskie
toczyło się wokół baru znajdującego się na dachu budynku za trwającymi
prawie przez cały czas happy hours, gdzie Jane wyzywała gości do
pojedynków w beer ponga i innych alko-konkurencji.
Pierwszego dnia wybraliśmy sie rowerami na poszukiwanie Mostu Smoka by zgubić się oczywiście gdzieś pośród niekończących się sadów i tego już wieczoru wiedzialem, że będzie zbyt dobrze, by opuścić to miejsce zaledwie po jednej nocy.
Zbliżające się załamanie pogody i tak prawdopodobnie uniemożliwiłoby dostrzeżenie wyjątkowości pól ryżowych Yuanyang, których zalane tarasy odbijają promienie słoneczne tworząc niesamowitą mozaikę. Dlatego zamiast kolejnego dnia spędzonego w pociągu mieliśmy kąpiel błotną oraz gorące źródła w jednej z pobliskich jaskiń. Trzeci dzień zamiast wspinaczki skałkowej przyniósł ulewne deszcze i rozstanie z moimi dotychczasowymi kompanami - Andri'm i Joelem, których wiza pozwalała na pozostanie w Chinach na kolejny miesiąc.
Szybko jednak znalazłem kolejnych potencjalnych współtowarzyszy podróży Tima i Tima z Chicago, których poznałem oczekując 3 dni na wizę wietnamską. W Nanning, 6 godzin jazdy od Yangshou, żeby nie było podejrzeń, że się zasiedziałem.
Jakie właściwie mam odczucia puszczając Chiny? Przede wszystkim to
niedosyt, że brak Pałacu Letniego, Gór Białych, Wąwozu Skaczącego
Tygrysa, Hongkongu i setek innych miejsc na które potrzebowałbym
dodatkowych miesięcy. I choć 95% to wrażenia pozytywne, to chciałbym
również napisać o mniej przyjemnych rzeczach. Trzeba tu wspomnieć i
pewnych zachowaniach Chińczyków, które nas będą drażnić a dla nich są
niezauważalne. A są nimi hałaśliwość i bycie obrzydliwym w szerokim tego
słowa znaczeniu. Chińczycy bez przerwy krzyczą, mlaskają, śpiewają,
gwiżdżą i puszczają muzykę za telefonów. Od ile jest to do zniesienia na
ulicach, to przy kilkunastogodzinnej jeździe słuchawki za głośna muzyką
są koniecznością. Nie ma jednak sposobu na zmniejszenie irytogenności
okucia. Bo nie jest to zwykłe plucie. To ściąganie śluzu aż gdzieś z
płuc, trwające kilka sekund, powtarzane co kilka minut a opróżniane na
ulicy, w barze podczas podawania posiłku czy w pociągu, gdzie flegma
ląduje między twoimi butami. Jeżeli masz pecha, siedzisz pomiędzy
dziadkiem za gruźlica a matką za małym dzieckiem, które nie mając
pieluch, załatwia się pod siebie, co umożliwiają mu specjalne spodnie za
wyciętym krokiem. W takich momentach pozostaje modlić się by pociąg nie
zmienił przechyłu, w przeciwnym wypadku zawartość podłogi zaleje twój
plecak. Do tego naprzeciwko siedzi plujący łupinkami amator słonecznika i
niespełniony muzyk, który w przypływie uniesienia wygwizduje ulubione
melodie i 3 nad ranem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz