Mimo, że każdy wschód
równikowego słońca, dzień za dniem ściągał skórę z mojego
nosa, wiedziałem, że nieuchronnie wyląduję znów na gorących
plażach Pacyfiku. Tym razem będzie to Mancora – peruwiańska wersja
Montanity lub naszego Mielna, czyli surfowanie przeplecione ciężkim
imprezowaniem. Po 3 dniach spędzonych w olbrzymim hostelu, który na
dobrą sprawę był klubem z miejscami noclegowymi, zacząłem
rozmawiać z managerem na temat pracy w barze – miejsce wydawało
mi się idealne na spędzenie kilku tygodni bez wydawania pieniędzy
i odpoczęcia od ciągłego przemieszczania się.
Nic bardziej
mylnego, dwie kolejne noce dały mi wyraźnie do zrozumienia, że
muszę jak najszybciej uciekać z tego niebezpiecznego miejsca. Brak
możliwości prawdziwego wyspania się w połączeniu z porannymi
“happy hours” na barze i zatruciem pokarmowym zamieniło mnie w
leżące w hamaku zombie. Zbyt słaby na 20-godzinną przeprawę
autobusem do Limy, dwa kolejne dni spędziłem desperacko lecz
bezskutecznie walcząc o odrobinę snu. Mimo, że chciałem zwiedzić
więcej z północy kraju, ostatecznie wraz z Frankiem zdecydowaliśmy
udać się bezpośrednio na południe do 8,5-milionowej stolicy Peru.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz