Z 12-milionowej dżungli
miejskiej postanowiłem wyrwać się do tej prawdziwej – z
pająkami, wężami i małpami wiszącymi na lianach. Na dobrą
sprawę, w Amazonii czekał na mnie prawdziwy cel mojej wyprawy do
Ameryki Południowej, cel ten udało mi się zrealizować a całość
opisałem na oddzielnej stronie TUTAJ.
Aby jednak dotrzeć do
zielonych płuc Ziemi, musiałem zmierzyć się z peruwiańskością
lokalnego systemu transportu. Z braku możliwości rezerwacji miejsc
online na daną trasę, dla bezpieczeństwa w kasie biletowej
stawiłem się 4h przed planowanym odjazdem, tylko po to by być
spławionym krótkim „no hay” - nie ma. Lima nie posiada jednego,
głównego dworca autobusowego, jedynie długą ulicę na której
znajdują się mini-dworce poszczególnych przewoźników, dlatego
kolejną godzinę krążyłem z 25kg plecakiem w nadziei, że uda mi
się znaleźć jakikolwiek transport, chociażby z przesiadkami. Bez
skutku, dlatego zakupiłem bilet na następny dzień i spędziłem
kolejną godzinę szukając miejsca do spania gdzieś w pobliżu,
przedzieranie się z powrotem do hostelu w centrum nie wchodziło w
grę. Mimo cennika wskazującego 25 soli za pokój, naliczony został
na mnie gringo tax, zwany inaczej podatkiem od bycia białym
frajerem, byłem jednak zbyt zmęczony by kłócić się lub szukać
innego miejsca, dlatego zgodziłem się na 35 soli za wilgotną
klitkę bez okna.
![]() |
wieczorny gość przy chatce |
![]() |
co raz mniej i mniej... |
Następnego dnia, w
autobusie dostałem pełen zestaw Małego Podróżnika po Peru.
Składa się na niego: wielogodzinny maraton zdubbingowanego na
hiszpański Chucka Norrisa, zepsute światełko do czytania, zepsuty
i kapiący otwór do wentylacji dmuchający zimne powietrze prosto w
twarz, obok głowy głośnik z natężeniem częstotliwości pisku
wprost proporcjonalnie wzrastającym do obrotów silnika, czyli im
szybciej jechaliśmy, tym głośniejszy i wyższy pisk. Jak w ogóle
można zepsuć głośnik w tak okrutny sposób? Mam nadzieję, że
pani w okienku wskazująca bym kupił to konkretne miejsce miała
ubaw. Dla dopełnienia, już losowo, dostałem chrapiącą babcie w
siedzeniu obok, kopiące dziecko z tyłu, wymiotującego niemowlaka
dwa siedzenia dalej, pana puszczającego muzykę z telefonu
wystarczająco blisko by nie móc spać, i po drugiej stronie
przejścia - matkę niepozwalającą mi patrzeć na biust jej młodej
córki. Czyli najgorzej.
Przebicie się przez wszystkie 3 strefy, czyli z pustyni, przez góry, do selvy – dżungli, z powodu obsunięcia ziemi zajęło 24, zamiast planowanych 18 godzin. Normalnie zaakceptowałbym takie warunki jako część przygody w mniej rozwiniętym gospodarczo (czytaj: dzikim) kraju, ale w takim wypadku oczekiwałbym adekwatnej ceny. Tutaj jednak, w zeszłym roku mafia autobusowa bez żadnego powodu podniosła ceny o 50-70%, nie dając ludziom żadnej alternatywy jak zapłacić 100-150zł za kilkunastogodzinną trasę.
Po dotarciu do Pucallpy –
dużego, okrutnie gorącego i dusznego miasta, skontaktowałem się z
rodziną, z którą miałem zamieszkać w osadzie amazońskiego
plemienia Shipibo (jeszcze raz, pobyt opisany TUTAJ).
Choć sama Pucallpa jest
jedynie bramą wjazdową do dżungli, już tutaj można poczuć się
jak w zoo. Leniwce wiszą na drzewach i zdają się nie irytować
faktem, że miejscowi zbierają je jak gruszki by pokazać turystom.
Do tego dziesiątki egzotycznych, rajskich ptaków, sowy, motyle,
węże, słodkowodne delfiny, piranie – wszystko to można zobaczyć
zaledwie kilka kilometrów od 200-tyś miasta. Mając w planach
odwiedzenie głębszych rejonów Amazonii w innych regionach Peru i
Boliwii, tutaj zadowoliłem się jedynie kilkugodzinną przeprawą
łodzią, po której złapałem autobus powrotny do Limy. +5h z
powodu zablokowania trasy przez zderzenie tirów na wąskiej,
górskiej trasie...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz