Co prawda Lima z jej wysokimi cenami i
niezbyt szeroką gamą atrakcji nie była moim preferowaną
destynacją, jednak zmuszony byłem wracać to jak bumerang po to
żeby odespać nocne jazdy w autobusach. Tak właśnie po ciężkiej
przeprawie z Pucallpy zatrzymałem się tu na jedną noc, by szybko
ruszyć do nieodległej Marcahuasi, magicznej góry będącej
nieodkrytym diamentem Peru.
Miejsce to zostało mi polecone przez
miejscowego Peruwiańczyka, który podróżował po Ameryce
Południowej ze swoją dziewczyną z USA. Oddalona od Limy o zaledwie
6 godzin autobusem i 2 godziny wspinaczki Marcahuasi, była jednym z
najbardziej pozytywnych niespodzianek w całej dotychczasowej
podróży, już sama jazda do podnóża góry, na zboczu klifu, była
przygodą samą w sobie. Nocleg na płaskowyżu położonym na
wysokości 4000m n.p.m. dawał wzgląd na prawdopodobnie najczystsze
niebo jakie dane było mi gdziekolwiek zobaczyć. Będąc zaledwie
4-osobową grupą, nie mogliśmy uwierzyć, że cała góra należała
tylko do nas i kilku osłów pasących się w pobliżu.
Błogi spokój nie trwał jednak długo,
już następnego dnia spędziłem długie godziny starając przebić
się przez 12-milionowego molocha, tylko po to by kolejnego poranka
wydostać się wybrzeżem w kierunku Ica – pustynnego miasta
słynącego z bliskości do Huacachina – oazy skrytej wśród wydm.
Oaza ta nie przyciąga jednak nomadów
na wielbłądach, a jedynie tłumy turystów chcących odhaczyć
sandboarding (rozszyfrowanie nazwy pozostawiam czytelnikowi) z listy.
Tarzanie się w gorącym piasku to
raczej jednodniowa rozrywka, dlatego następną noc spędziłem już
w Arequipie, drugim co do wielkości mieście Peru. W Peru, jak to w
Peru, nawet gdy miasto jest ładne to i tak jest brzydkie i stanowi
jedynie bazę wypadową do prawdziwych atrakcji kraju, czyli cudów
natury – w tym przypadku do kanionu Colca, najgłębszego (lub wg
innych badań drugiego) kanionu świata. Zmyleni informacjami
podanymi w internecie i hostelowej recepcji, czekaliśmy na
nieistniejący autobus mający zabrać nas do wioski położonej na
szczycie kanionu. Na kolejny, tym razem realny autobus czekaliśmy
kilka godzin, także do celu dotarliśmy późnym popołudniem, zbyt
późnym by schodzić w głąb kanionu. Jako, że miałem już
wcześniej wykupiony transport z Arequipy do Cusco, musiałem
zadowolić się jedynie 12-km biegiem wzdłuż skraju klifu. Widoki
były co najmniej tak sam zabierające dech w piersiach jak samo
położenie na wysokości 3800m n.p.m. Po porannym biegu musiałem
wrócić na południe tą samą, 6-godzinną trasą do Arequipy, by
(z małymi problemami, gdyż hostel zgubił mój bilet i musiałem
płacić za ponowne jego wydanie) stamtąd wskoczyć do autobusu
jadącego na północ do Cusco. 12 a może 16 godzin, wszystko
powyżej 8 godzin jazdy odczuwa się tak samo.
Cusco, mimo że głównie traktowane
jako miejsce wypadowe do największej atrakcji Ameryki Południowej –
Machu Picchu, jest również zdecydowanie najładniejszym miastem
Peru, na tyle ładnym, że zdecydowałem się spędzić w nim kilka
nocy przed wyruszeniem na świętą górę Inków. Jako, że Cusco
jest centrum turystycznym Peru, nie miałem problemu ze
skompletowaniem chętnych na zdobycie starożytnego miasta szlakiem
Salkantay, tym samym którym szli młodzi Inkowie w ramach inicjacji
w dorosłe życie. Choć na każdym kroku byliśmy zarzucani ofertami
zorganizowanych wycieczek (250$) jako punkt honoru (i budżetu)
obraliśmy zrobienie 5-dniowego szlaku z jedzeniem i nieodzownym
sprzętem na własnych plecach.
Salkantay uważany jest za jeden z
najpiękniejszych szlaków trekingowych świata i wiedzie przez 3
całkowicie odmienne strefy – cloud forest (wilgotny las, jak z
Indiana Jones), lodowiec i dżunglę, co czyni go niesamowicie
pięknym, ale również fizycznie wymagającym. W dobrym towarzystwie
jednak, nawet 7-8h marszu w deszczu, mroźnym wietrze czy palącym
słońcu nie załamywał ducha wyprawy i po 5 dniach dotarliśmy do
Świętego Graala większości odwiedzających Amerykę Południową
– Machu Picchu, a dokładnie Machu Picchu town (dawniej Aguas
Calientes), bo do samych ruin wiądą tysiące kamiennych schodów
(lub 2 schodki autobusowe minus 15 zielonych dolarów) na których
pierwsze kroki stawialiśmy o 4 rano następnego dnia. Na szczęście
nasze poświęcenie zadowoliło miejscowych bogów, bo przez
większość dnia mieliśmy idealną pogodę na wielogodzinne
zwiedzanie imponujących ruin i podziwianie jeszcze bardziej
imponującego widoku zawieszonych w chmurach gór otaczających
starożytne miasto.
Machu Picchu było moim ostatnim
punktem na mapie Peru, dlatego po jednodniowym odpoczynku w Cusco
wsiadłem w najtańszy autobus jadący do granicy z Boliwią. Wiele
razy byłem ostrzegany przed używaniem tanich środków transportu w
Peru, ogólnie miała panować tu zasada, że im tańszy autobus tym
większa szansa, że zostanie się obrabowanym czy to przez zbrojną
bojówkę czy starszą babuszkę w kapeluszu sprzedającą orzechy.
Miałem to szczęście, że byłem jedną z niewielu znanych mi osób,
które nie straciły niczego w kilkumiesięcznej podróży w tym
regionie i cieszyłem się, że uda mi się bez strat opuścić Peru,
uważany za najbardziej „złodziejski” kraj. Cieszyłem się
jednak zbyt wcześnie, wysiadając z nocnego autobusu zaraz przed
granicą z Boliwią, wraz z 6 innymi gringos zorientowaliśmy się,
ze nasze plecaki zostały oczyszczone z wszelkich wartościowych
przedmiotów. Aparaty, telefony, tablety, dokumenty, gotówka, mimo
że siedzieliśmy razem w grupie, trzymaliśmy plecaki między nogami
albo za siedzeniem, złodziejom udało się do nich dostać,
wyciągnąć co chcieli i odłożyć plecaki na miejsce, tak że nikt
z grupy się nie zorientował zanim nie opuściliśmy autokaru.
Zostawia to nam dwie opcje: albo złodzieje wykorzystali dzieci lub
maleńkich ludzi by wczołgali się niezauważenie pod siedzenia, lub
co bardziej prawdopodobne - użyto gazu usypiającego, popularnej tutaj metody radzenia sobie z turystami.
Gdy zgłosiliśmy się na komisariacie,
czekała tam już grupa poszkodowanych z innego autokaru tej samej
firmy. Mimo, że autobusy miały zainstalowane kamery, przewoźnik
nie chciał współpracować, co tylko utwierdziło nas w
przekonaniu, że firma ta jest zwykłą maszynką do dojenia
turystów. Mógłbym mówić o szczęściu w nieszczęściu, ponieważ
z plecaka ze sprzętem wartym kilkanaście tysięcy złotych
ukradziono jedynie czytnik e-booków i laptop specjalnie kupiony na
podróż (z tego właśnie powodu nie mam zdjęć z niektórych etapów podróży). Najwyraźniej złodzieje nie zorientowali się, że plecak
miał dwie przegrody, gdyby dostali się do tej z dokumentami i
sprzętem foto – nawet nie chcę myśleć...
Wcześniej biorąc pod uwagę możliwość
takie zajścia, myślałem że lepiej zniósłbym sytuację. Niestety
setki godzin spędzonych na medytacji, lekcjach akceptacji i
nieprzywiązywania się do rzeczy materialnych nie pomogły – przez
kolejne dwa dni chodziłem wściekły, głowę miałem pełną
samopowtarzających się myśli, przechodziłem przez sytuację setki
razy, myśląc jak mógłbym zdarzenia uniknąć, jak ukarałbym
sprawców mojego nieszczęścia i ile godzin zajmie mi odpracowanie
strat na Polskiej minimalnej pensji. To wszystko na tyle zajmowało
moją głowę, że nie zostawiłem sobie miejsca na docenienie
jednego z najpiękniejszych miejsc Ameryki – jeziora Tititaka...