wtorek, 25 listopada 2014

13-15.10.2014 / Santa Marta, Kolumbia

Jako, że mądry Polak (i rudy Amerykanin) po szkodzie, tym razem na nocną jazdę autobusem zaopatrzyliśmy się w grube ubrania i słuchawki mające zagłuszyć obłędnie głośną ścieżkę dźwiękową do jakiejś głupkowatej amerykańskiej komedii z hiszpańskim dubbingiem. 10 godzin jazdy do Santa Marta, kurortu położonego na wybrzeżu karaibskim upłynęłoby nam dość szybko, gdyby nie fakt, że z autobusu wyrzucono nas nie w samym mieście a jakieś 20km od niego. Nagle wyrwani ze snu, byliśmy zbyt zdezorientowani by dowiedzieć się o co chodzi. Zostawieni w jakiejś wiosce, nieznośną temperaturą i zapachem gnijących ryb przypominającej mi Kambodżę, zapragnęliśmy jak najszybciej wydostać się z tego miejsca i w tym celu zatrzymaliśmy pierwszy bus zmierzający do Santa Marta. Dopiero po kwadransie przypomniało mi się, że wcześniej czytałem jakąś relację z tej samej trasy, w której wytłumaczono, że w miejscu gdzie nas wyrzucono, powinien być podstawiony drugi autobus mający zabrać nas do centrum. 
z racji niezbyt bezpiecznego otocznia, aparat trzymałem schowany w plecaku...

Nasz busik zatrzymał się dopiero na dworcu położonym na obrzeżach miasta, skąd musieliśmy znów wziąć taksówkę do samego centrum. Stracona godzina i jakieś 10 złotych. Kiedyś, przez podobną sytuację wściekałbym się cały dzień, podróżując po Indiach potrafiłem iść pieszo przez 2h żeby zaoszczędzić 5zł na tuk-tukach. Teraz jednak jest inaczej, być może z racji wieku, lub po prostu z uwagi na to, że porzuciłem romantyczne wyobrażenie Konrada - włóczęgi, który gardzi prywatnymi środkami transportu, na rzecz Konrada, który stara się po prostu miło spędzać czas w podróży, akceptując co przynosi los, bez udowadniania niczego sobie lub innym. Nie znaczy to wcale, że miałem zamiar spać w 5-gwiazdkowych hotelach, odcięty od miejscowej kulutry, przelatując tylko między powiększymi ośrodkami turystycznymi. Wręcz przeciwnie, długie miesiące spędzone w podróży, nauczyły mnie, że jakość jest cenniejsza niż ilość, koniec z wykańczającą pogonią za odhaczaniem check-listy rzeczy które "trzeba zobaczyć", jakby ominięcie kolejnej katedry czy muzeum sprawiało, że doświadczenie danego miejsca będzie niepełne. Zgodnie z myślą mojej nowej filozofii podróżowania, zatłoczone i śmierdzące ropą plaże Santa Marta opuściliśmy już następnego dnia i udaliśmy się do pobliskiej wioski rybackiej zwanej Taganga.

...dlatego tym razem będą jedynie zdjęcia z telefonu
Jedną z pierwszych spotkanych tam osób był Dino, około 40-letni, potężnie zbudowany Pakistańczyk. Dino spędził większość życia w Europie, zajmując się - jak to nazywał - ping-pongiem, czyli dilerką narkotyków, pobiciami, wymuszeniami i innymi karmicznie pozytywnymi czynnościami. Wydawałoby się, że podróż do Kolumbii jako "źródła" była marzeniem jego dzieciństwa. Nasz nowy przyjaciel ukrywał się w Taganga z powodu zgubionego paszportu i przez kilka tygodni pobytu tutaj zdążył obrazić najbardziej poważanych członków starszyzny, uwieść kilka sióstr i córek i ogólnie narobić wystarczająco problemów, by miejscowi pozdrawiali go znakiem przeciągnięcia palcem po gardle, co dość międzynarodowo oznacza "jesteś trupem". W głębi duszy jednak, Dino miał gołębie (gołąb, z hiszp. - paloma. tak, ta Paloma) serce, o czym może świadczyć fakt, że przyjął on do swojego mieszkania parę Francuzów, którzy zostali obrabowani dosłownie do samych majtek a którzy od dwóch tygodni czekali na zakończenie negocjacji pomiędzy policją a znanymi im dobrze złodziejami, którzy domagali się okupu za przywłaszczone rzeczy. 

kolumbijskie autobusy, dużo światełek, dużo klaksonu
Pisząc "swojego mieszkania" miałem na myśli mieszkania, które Dino wymusił na jednym z mieszkających tu od lat Filipińczyku imieniem Juan, dając właścicielowi możliwość spania w hamaku w pokoju z 4 psami. Mimo pozornie niezachęcającego portfolio, nasz pakistański amigo zdobył nasze serca i umilał nam dzień ciekawymi opowieściami ze swojego życia oraz pokazał kilka mało dostępnych miejscowych atrakcji. Popołudniem, idąc plażą spotkaliśmy rybaków wyciągających z morza 20-kilogramową płaszczkę, co nawet w tym rejonie jest wydarzeniem dość niezwykłym. Dzięki ponadprzeciętnym zdolnościom interpersonalnym z jednoczesnym brakiem znajomości hiszpańskiego, Dinowi udało się wyprosić darmowy płat mięsa tego pełnego niegdyś gracji stworzenia. Nie chcą przegapić możliwości spróbowania tak niezwykłej potrawy, przyjęliśmy zaproszenie do wspólnej uczty w mieszkaniu Juana. 

Kolumbia w pełnej krasie

Sam śpiący w hamaku właściciel, obudzony kopniakiem dostał rozkaz podzielenia zdobyczy na mniejsze kawałki i już po chwili mięso skwierczało na ogniu. Od czasu do czasu tylko, Dino zdejmował patelnie w celu skrystalizowania kokainy na łyżeczce, gdyż jak sam twierdził, proszek dawno przestał na niego działać i musiał on teraz wdychać dym z kryształków. Plus że zdrowiej dla nosa. Przyrządzone mięso było zaskakująco podobne w smaku do wołowiny, dość smaczne, ale twarde i pełne chrząstek, co być może jest dobrą nowiną dla samych płaszczek, i tak będących ofiarami zemsty fanów Steve Irwin'a. Zaraz po kolacji w mieszkaniu pojawiła się nowa postać, około 30-letnia Kolumbijka, którą Dino entuzjastycznie przywitał rzutem nożem, jakieś 10cm od jej twarzy. Nawet gdyby dość tępe ostrze trafiło celu, prawdopodobnie nie zabiłby biedaczki, ale zepsułoby nam cały wieczór. Sama najbardziej zainteresowana trajektorią lotu narzędzia, nie przejęła się zbytnio powitaniem, na jej twarzy nie drgnął żaden mięsień, tak jakby byłaby to kolumbijska wersja "chlebem i solą". Usiadła na tapczanie i przyglądała się nam bez słowa. Juan wytłumaczył nam, że kobieta jest kochanką jego współokatora i reaguje on tak nerwowo, gdyż twierdzi że ta kradnie jego kokaine. Jak dla mnie - para miesiąca. Razem z Timem zdecydowaliśmy, że czas zaczerpnąć świeżego powietrza, dlatego przenieśliśmy się na taras do przyjaznych sąsiadów oglądających mecz piłki nożnej, podczas gdy Dino kontynuwał swoje inhalacje. Dołączył do nas po kwadransie i od razu rozbawił rodzinę z małymi dziećmi żartem "Hi, I'm from Pakistan. You know, dryń, dryń - bum!", od razu widać, że człowiek ma dystans do życia. I śmierci też.


Resztę nocy spędziliśmy przy piwie ćwicząc hiszpański z miejscowymi, podczas gdy Don Dino odpłynął na murku obok, z uśmiechem na ustach i torebką kokainy w ręku. Z Timem zgodnie stwierdziliśmy, że była to znajomość jednej nocy, więc bez słowa pożegnania wróciliśmy do hostelu i spakowaliśmy plecaki na poranny autobus do Cartageny. 


wtorek, 4 listopada 2014

08-12.10.2014 / San Gil, Kolumbia

Po wydostaniu się z Bogoty, poszliśmy za radą właściciela naszego hostelu i udaliśmy się w 8-godzinną jazdę nocnym autobusem do San Gil, niewielkiego miasta położonego w górach, mniej więcej w połowie drogi między Bogotą a wybrzeżem Karaibskim. Nie byliśmy jednak przygotowani na to, że wchodząc z blisko 30-stopniowego upału, w autobusie klimatyzacja będzie ustawiona na jakies 15 stopni, skutecznie utrudniając nam zaśnięcie. Dobrą wiadomością było to, że zimno działało w taki sam sposób na kierowców i miała to być kolumbijska metoda na zapobieganie zasypianiu za kierownicą i jak mogliśmy zauważyć, dość popularna, gdyż reszta pasażerów była przygotowana na tak mroźne warunki. 




gringos dostają wycisk
Około 4 w nocy zostaliśmy wyrzuceni na strugi monsumowego deszczu, który jednak zadziałał na nasze przemarźnięte kości jak gorący prysznic i w poszukiwaniu hostelu zaczęlismy wspinać się na ekstremalnie strome ulice San Gil. Mimo, że przepisowa godzina zameldowania jest zwykle koło południa, niesamowicie miła jak na przebudzoną w środku nocy właścicielka hostelu Le Papillon zgodziła się przenocować nas na tapczanie.

kanion między Villanueva a Jordan


Gane, najspokojniejsze miejsce na Ziemi
 






Choć San Gil praktycznie nie istnieje na turystycznej mapie Kolumbii, nam jednak dał się zapamiętać jako jedno z najbardziej pozytywnych wspomnień z podróży, ze względu na całodzienne wyprawy trekkingowe, mecze piłki nożnej z miejscowymi chłopcami i gościnność właścicieli hostelu, z którymi wieczorami odkrywaliśmy egzotyczne smaki anyżkowej wódki - aguardiente i prawdziwego karaibskiego rumu. 



 



Jordan - miasto duchów, prawie całkowicie opuszczone






poniedziałek, 13 października 2014

05-07.10.2014 / Bogota, Kolumbia

Spędzony w towarzystwie latynosów, 10-godzinny lot z hiszpańskiej Malagi do Bogoty, upłynął mi pod znakiem uświadomienia, że z rocznej nauki języka hiszpańskiego gdzieś tam w mrocznych czasach studenckich, zostało mi jedynie "como se llama" i utrwalone jeszcze w dzieciństwie "que pasa", niewiele więcej. Wyświetlacz pogody koło deszczowej chmurki podawał panującą w Bogocie temperaturę 9 stopni Celciusza, uświadamiając mi dlaczego byłem jedyną osobą noszącą szorty na pokładzie boeinga. Dzień wcześniej było 26, sprawdzałem. Czego nie sprawdziłem, to fakt, że 9-milionowa stolica Kolumbii położona jest na poziomie 2600m n.p.m., co oznacza niezwykłą zmienność pogody i zadyszkę przy szukaniu hostelu z 20-kilogramowym plecakiem. Samo odnalezienie budynku nie stanowiło problemu, ulice Bogoty nie mają nazw, ponumerowane są od wschodu na zachód (calle) i od południa na północ (carrera), pozwalając trafić pod dany adres kompletnie nie znając miasta, a jedynie podążając za wzrastającym numerem siatki ulic. Podobne rozwiązanie stosowane jest w niektórych, dobrze zaprojektowanych miastach Azji. 






W hostelu czekało mnie double reunion, z Francuzką Apolline oraz z Tim'em J. Lally'm, poznanymi prawie dwa lata temu w Chinach. Apolline prowadzi beztroski żywot studentki, będąc wcześniej na wymianie międzynarodowej w Szanghaiu, a od kilku miesięcy w Kolumbii. Tima, pisarza z Chicago (www.americasfinestambassador.com), osobiście znałem tylko przez jeden dzień, utrzymywałem z nim jednak stały kontakt e-mailowy i miałem zaszczyt być pierwszym recenzentem jego trzeciej książki - dziennika pijackiej włóczęgi dookoła świata. 

pierwszy dzień na równiku


panorama Bogoty



Przy pierwszym spacerze w poszukiwaniu ulicznego jedzenia zadziwiła nas obecność policji i wojska na praktycznie każdym skrzyżowaniu. Z jednej strony dawało to poczucie bezpieczeństwa, z drugiej - niepokój, że istnieje tak duże zapotrzebowanie. I rzeczywiście - po zmroku, co kilka przecznic byliśmy w zaskakująco uprzejmy sposób zaczepiani przez żyjących na ulicy młodych narkomanów, uzależnionych głównie od cracku, nazywanego tutaj bazooką. O dziwo nie zawsze prosili o pieniądze, a często po prostu chcieli się przywitać i porozmawiać z gringos. Widok około 20-letniego, ale zniszczonego długotrwałym ćpaniem chłopaka wylizującego znalezione w śmietniku opakowania po sosie do pizzy, jest całkowicie inny od tego, jaki można spotkać na ulicach Indii czy innych krajów Azji. Tam bieda przkazywana jest najczęściej z pokolenia na pokolenie, tutaj, nałóg - prowadzący w to samo miejsce - jest kwestią kilku błędnych decyzji. 

wywiad z gringos

Jako, że Tim dołączył do mnie na jedynie dwa tygodnie, już po dwóch dniach opuściliśmy dość drogą Bogotę (poza lokalnym jedzeniem ulicznym, ceny sa porównywalne do tych w Polsce) postanowiliśmy ruszyć na północ kraju, w stronę wybrzeża karaibskiego... 

ceny: (1000COP=0,5USD=1,7PLN)
arepa (placek kukurydziany) z kurczakiem: 2500 kolumbijskich pesos
0,5l wody: 1500COP
0,5l rumu: 15000 COP


Catedral de Sal, Zipaguira...
...czyli kolumbijski odpowiednik naszej Wieliczki

niedziela, 21 września 2014

01-14.09.2014 / kurs medytacji - Litwa


Przeszywające wibracje buddyjskiego gongu budzą nas o 4:00 rano, po 2 godzinach nieustannej medytacji w dużej sali, miska owsianki na rozgrzanie. Godzina przerwy, 3h medytacji, obiad z nieprzyprawionych, gotowanych warzyw i ryżu lub makaronu (jest dopiero 11:00, to już ostatni prawdziwy posiłek dnia). 1,5 godziny wolnego i 4h medytacji z krótkimi przerwami na rozprostowanie kości. Potem „tea break” (z jabłkiem albo połówką banana), kolejna godzina medytacji i ponad godzinne nagranie wykładów nieżyjącego już S. N.Goenki. Krótka medytacja przed spaniem i o 22:00 gaszenie świateł. 10 godzin dziennie, łącznie ponad 100 godzin medytowania w pozycji siedzącej, zero rozmów, zero telefonów, zero kontaktu ze światem. Tak w skrócie wyglądało 10 dni kursu medytacji Vipassana nad jeziorem Bebrusai na Litwie. Destynacja nie tak seksi jak Indie czy Tajlandia, ale ostatecznie w czasie kursu otoczenie zewnętrzne się nie liczy.


pierwszy udany pełny kwiat lotosu, jeszcze gdzieś w Indiach
 Pierwsze 3 dni to etap wyciszenia, gdzie stopniowo staramy się zmniejszyć aktywność myśli, skupiając się wyłącznie na oddechu. Umysł nie lubi ciszy, dlatego walczy uciekając do odległych wydarzeń z przeszłości, kreując mnogie scenariusze przyszłości lub losowo tworząc obrazy tak absurdalne, że z powodzeniem mogłyby być użyte jako nadruki na koszulkach H&M. Utrzymanie myśli w ryzach wymaga niesamowitego skupienia, chociażby sekunda nieuwagi skutkuje w odpłynięciu w półsenne marzenia. Każdy kolejny dzień przynosi coraz bardziej zaawansowane techniki i zabiera nas w głębsze pokłady naszej podświadomości.

Vipassana jest medytacją wglądu, samoobserwacji. Różni się od typowej medytacji relaksacyjnej, tutaj to ciężka harówka, na poziomie fizycznym i mentalnym. Utrzymanie ciała w absolutnym bezruchu przez dłuższy okres jest ekstremalnym testem siły woli. Po 30 minutach poduszka do medytacji odczuwana jest jak kamień, po 45 – jak kamień rozgrzany do czerwoności, a stawy w kolanach jakby wyłamywane były śrubokrętem. Już w tym momencie ból jest nie do zniesienia, nadal jednak zostaje 15 minut do gongu oznaczającego koniec godzinnej sesji. Każda oddech wydaje się trwać minutę, każda minuta zamienia się w godzinie, serce zaczyna bić mocniej, na skroniach pojawiają się krople zimnego potu. Przypomina to próbę wstrzymania oddechu do granicy omdlenia, wydaje się, że nie da się wytrzymać ani sekundy dłużej, fale mimowolnych skurczy przechodzą przez ciało, każdy atom istnienia błaga o uwolnienie od bólu, ale mimo to obserwujesz siebie samego w niezmienionej pozycji. Silna wola musi być hartowana jest jak stal - w ogniu. Piekielnym.

jezioro Bebrusai, Litwa


Długotrwała medytacja zmusza umysł do bycia skupionym na teraźniejszości. Jakiekolwiek patrzenie w przyszłość - przyszłość pełną kolejnych godzin medytacji złamałoby wolę jak zapałkę. S. N. Goenka, guru odpowiedzialny za przekazywanie tradycji Vipassana, porównał kurs do operacji na otwartym umyśle. Jest to jednak operacja wykonywana przez nas samych, bez znieczulenia, gdzie najpierw musimy otworzyć stare rany skalpelem, który również sami musimy naostrzyć. Nikt nigdy nie powiedział, że operacje mają być przyjemne.

bezsenne noce
 Niezwykle ważnym elementem był całkowity nakaz milczenia czy choćby utrzymywania kontaktu wzrokowego z innymi medytującymi. Jesteś tylko ty i twoje myśli. A raczej ich brak, co jest stanem docelowym. Przebywanie przez tak długi czas z osobami, o których poza wyglądem zewnętrznym nie wiemy absolutnie nic, jest świetną lekcją wstrzemięźliwości w osądzaniu ludzi.

Czas wolny spędzany jest głównie na patrzeniu w kaczki, zbieraniu szyszek i chodzeniu boso. Ale każdy z tych bosych kroków stawiany jest świadomie, obserwowany przez czujny umysł stawiającego. Zmysły pozbawiony bodźców zewnętrznych wyostrzają się, umysł pozbawiony rozpraszających myśli jest czujny jak żołnierz na warcie. I choć medytacja nie ma celu, jest ona celem samym w sobie, tak jak celem tańczenia jest tańczenie a celem śpiewania – śpiewanie, jednak gdzieś skutkiem ubocznym jest bliższe poznanie samego siebie. Tylko w takim stanie mamy możliwość głębokiego spojrzenia w źródło naszych zachowań, lęków i pragnień. I to właśnie w pragnieniach, 2500 lat temu siedząc pod drzewem, Buddha dopatrzył się źródła wszelkiego cierpienia, pozbycie się pragnień oznacza uwolnienie się od cierpienia. Tylko jak pozbyć się pragnienia pozbycia się cierpienia? Poznanie odpowiedzi na to pytanie może zająć dziesięciolecia spędzone na medytacji, a według wierzeń buddystów – nawet kilka żyć. Kurs ten miał być pierwszym kroczkiem w tej długiej podróży...



Seminarium przyciągnęło całe spektrum społeczeństwa, od 20 do 80-latków, tak jak się spodziewałem w dużej mierze hipisów (wegetarianizm, dredy, joga i medytacja stały się niezwykle trendy w tych kręgach) jednak przed ośrodkiem zaparkowanych było również kilka luksusowych samochodów. Złośliwi powiedzieliby pewnie, że to własność organizatorów, jednak co zaskakujące, cały kurs odbywa się nieodpłatnie, a obsługa działa na zasadzie wolontariatu. Związane jest to z buddyjską tradycją, zgodnie z którą medytujący mnisi żebrzą o jedzenie, tutaj jednak ostatecznie istnieje zwyczaj zostawiania dotacji po ukończeniu kursu. Każdy ma różny powód uczestnictwa. Jedni szukają oświecenia, inni po prostu ciekawego doświadczenia, niektórych zmusiła druga połówka, a jeszcze inni mieli problemy z kontrolowaniem agresji.

10 dni spędzonych na Litwie przyniosło mi prawdopodobnie więcej bólu fizycznego niż pozostałe 25 lat mojego życia, zawierającego w sobie wyrywania zębów mądrości, skręcenia stawów, pełnego zmiażdżeń, otrzymanych ciosów, zerwanych włókien mięśniowych czy wyczerpujących treningów. Każda z osób z którą rozmawiałem po kursie potwierdza – to zdecydowanie najtrudniejsze doświadczenie życia. Ból używany jest jako narzędzie służące do nauki akceptacji, bólu nie da się uniknąć, zarówno w czasie medytacji jak i w życiu, a skoro nie da się go uniknąć, po co walczyć? Zdanie sobie z tego sprawy zajęło mi niestety pełne 9 dni wyniszczającej walki, jednak najwyraźniej było mi pisane stoczyć tą walkę z samym sobą, bo przegrywając, poddając się - zostałem zwycięzcą.

czwartek, 17 lipca 2014

09.2013-09.2014 / Norwegia

Tak to niestety już bywa, że podróże kosztują. I niestety oskarżenia, że mam podstarzałe sponsorki lub bogatych wujków nie są (do końca :P) prawdą. Dlatego od czasu do czasu, trzeba zakasać rękawy i uczciwą pracą zarobić na drinki z palemką  możliwość obcowania z egzotyczną kulturą w jej naturalnym środowisku. Tym razem wybór padł Norwegię, prawdopodobnie najlepsze miejsce do podbudowania podróżniczego budżetu. Poza nudnawą pracą, miałem na szczęście trochę czasu na  realizowanie pasji...