poniedziałek, 13 października 2014

05-07.10.2014 / Bogota, Kolumbia

Spędzony w towarzystwie latynosów, 10-godzinny lot z hiszpańskiej Malagi do Bogoty, upłynął mi pod znakiem uświadomienia, że z rocznej nauki języka hiszpańskiego gdzieś tam w mrocznych czasach studenckich, zostało mi jedynie "como se llama" i utrwalone jeszcze w dzieciństwie "que pasa", niewiele więcej. Wyświetlacz pogody koło deszczowej chmurki podawał panującą w Bogocie temperaturę 9 stopni Celciusza, uświadamiając mi dlaczego byłem jedyną osobą noszącą szorty na pokładzie boeinga. Dzień wcześniej było 26, sprawdzałem. Czego nie sprawdziłem, to fakt, że 9-milionowa stolica Kolumbii położona jest na poziomie 2600m n.p.m., co oznacza niezwykłą zmienność pogody i zadyszkę przy szukaniu hostelu z 20-kilogramowym plecakiem. Samo odnalezienie budynku nie stanowiło problemu, ulice Bogoty nie mają nazw, ponumerowane są od wschodu na zachód (calle) i od południa na północ (carrera), pozwalając trafić pod dany adres kompletnie nie znając miasta, a jedynie podążając za wzrastającym numerem siatki ulic. Podobne rozwiązanie stosowane jest w niektórych, dobrze zaprojektowanych miastach Azji. 






W hostelu czekało mnie double reunion, z Francuzką Apolline oraz z Tim'em J. Lally'm, poznanymi prawie dwa lata temu w Chinach. Apolline prowadzi beztroski żywot studentki, będąc wcześniej na wymianie międzynarodowej w Szanghaiu, a od kilku miesięcy w Kolumbii. Tima, pisarza z Chicago (www.americasfinestambassador.com), osobiście znałem tylko przez jeden dzień, utrzymywałem z nim jednak stały kontakt e-mailowy i miałem zaszczyt być pierwszym recenzentem jego trzeciej książki - dziennika pijackiej włóczęgi dookoła świata. 

pierwszy dzień na równiku


panorama Bogoty



Przy pierwszym spacerze w poszukiwaniu ulicznego jedzenia zadziwiła nas obecność policji i wojska na praktycznie każdym skrzyżowaniu. Z jednej strony dawało to poczucie bezpieczeństwa, z drugiej - niepokój, że istnieje tak duże zapotrzebowanie. I rzeczywiście - po zmroku, co kilka przecznic byliśmy w zaskakująco uprzejmy sposób zaczepiani przez żyjących na ulicy młodych narkomanów, uzależnionych głównie od cracku, nazywanego tutaj bazooką. O dziwo nie zawsze prosili o pieniądze, a często po prostu chcieli się przywitać i porozmawiać z gringos. Widok około 20-letniego, ale zniszczonego długotrwałym ćpaniem chłopaka wylizującego znalezione w śmietniku opakowania po sosie do pizzy, jest całkowicie inny od tego, jaki można spotkać na ulicach Indii czy innych krajów Azji. Tam bieda przkazywana jest najczęściej z pokolenia na pokolenie, tutaj, nałóg - prowadzący w to samo miejsce - jest kwestią kilku błędnych decyzji. 

wywiad z gringos

Jako, że Tim dołączył do mnie na jedynie dwa tygodnie, już po dwóch dniach opuściliśmy dość drogą Bogotę (poza lokalnym jedzeniem ulicznym, ceny sa porównywalne do tych w Polsce) postanowiliśmy ruszyć na północ kraju, w stronę wybrzeża karaibskiego... 

ceny: (1000COP=0,5USD=1,7PLN)
arepa (placek kukurydziany) z kurczakiem: 2500 kolumbijskich pesos
0,5l wody: 1500COP
0,5l rumu: 15000 COP


Catedral de Sal, Zipaguira...
...czyli kolumbijski odpowiednik naszej Wieliczki