poniedziałek, 14 września 2015

06-10.03.2015 / Huayana Potosi, Boliwia

Wciąż zły o sytuację na granicy, nadal nie mogłem wskoczyć w lepszy humor, który pomógłby mi w nawiązaniu jakiś kontaktów, by w przyjemnym towarzystwie spędzić ostatni miesiąc w Ameryce Południowej.


Titi Taka



Głównym planem na Boliwię było zdobycie Huayna Potosi, szczytu położonego na wysokości 6088m n.p.m, zaraz koło stolicy – La Paz oraz odwiedzenie słynnej pustyni solnej Uyuni. Plan chciałem zrealizować jak najszybciej, dlatego po jednej nocy spędzonej na Isla del Sol na jeziorze Titi Taka położonego na granicy z Peru przeniosłem się prosto do górującego 3500m n.p.m. La Paz w celu zaaklimatyzowania się przed próbą zdobycia swojego pierwszego sześciotysięcznika.

La Paz, ze względu na ukradziony sprzęt straciłem ochotę na robienie zdjęć 
przedwspinaczkowy posiłek
Miasto samo w sobie nie jest może zbyt urocze, głównie sypiące się budynki z czerwonej cegły, kilka kościołów i placyków, niesamowite wrażenie robi jednak samo położenie, wśród gór, kanionów, zbocz skalnych, idealne miejsce na trening biegowy przed wspinaczką. W hostelu udało mi się namówić pewnego młodego Duńczyka na dołączenie do wyprawy i po sprawdzeniu kilku agencji, wierząc w nasze wrodzone zdolności wspinaczkowe zdecydowaliśmy się na wersję 2-dniową, z pominięciem szkolenia ze zdobywania lodowych ścian przy pomocy czekanów. Agencja dostarczyła nam sprzetu, kaski, kombinezony, raki, czekany i wszystko co pozwala nie zamarznąć podczas 6-cio godzinnej wspinaczki w kilkunastostopniowym mrozie. 






Dzień pierwszy to transport do podnóża góry i podejście do bazy położonej na 4500m, gdzie teoretycznie mieliśmy kilka godzin na sen i nabranie sił przed nocną eskapadą, jednak w praktyce dla osoby nie przyzwyczajonej do takiej wysokości sen jest praktycznie niemożliwy. Niska zawartość tlenu powoduje ból głowy i ciągłą zadyszkę, nawet leżąc w bezruchu. Dlatego cała 8-osobowa grupa, która przybyła tego dnia z misją pokonania góry w milczeniu oczekiwała północy – godziny wymarszu. Jako, że prawo wymaga by na każde dwie osoby przypadał jeden przewodnik, podzieliliśmy się na 4 grupy i spięci linami, wpakowaliśmy do ust garść liści koki i wyruszyliśmy w ciemność oświetlaną słabym światłem czołówek. 


ze względu na zamarźnięty sprzęt i ciemności, zdjęć z wchodzenia brak



Już po kilkunastu minutach marszu mój partner dysząc poprosił o przerwę, jednak przewodnik nie zgodził się, mówiąc, że częste postoje spowodują, że zbyt wyziębniemy i możemy nie dotrzeć do szczytu przed wschodem słońca, które zacznie roztapiać śnieg. Po kolejnych kilkunastu minutach widzimy, że jedna z grup światełek przed nami zawraca, prawdopodobnie wiedząc, że nie wytrzymają kolejnych 5,5h we wzrastającej wysokości i trudności. Pierwsze dwie lub trzy godziny wejścia nie wymagają zbyt dużej pracy czekanem, nachylenie jest na tyle małe, że idąc zygzakiem ciężkie buty z rakami pewnie trzymają się w głębokim śniegu. W pewnym momencie doszliśmy jednak do prawie pionowej ściany, której szczyt ginie gdzieś w migającym świetle mojej zepsutej czołówki. Na widok przeszkody poczułem strzał adrenaliny, para Brazyliczyków obok – chęć powrotu do ciepłej bazy – pozostała nas już tylko czwórka. 






Przewodnik wściekle wbijając czekan w zmarźnięty śnieg, zwinnie zaczął piąć się w celu zakopania kotwicy u szczytu. Wiedząc, że lina zabezpieczająca nas przed upadkiem jest przymocowana, zaczęliśmy naszą pierwszą wspinaczkę wysokogórską. Wbicie czekana tak wysoko i głęboko jak tylko się da, wykopanie kolcami dziur na czuby butów, podciagnięcie ciała. I tak dziesiątki razy, coraz częściej czując dodatkową wagę przypiętego do mnie partnera. Gdy dotarłem do płaskiej półki u szczytu ściany, padłem na twarz dysząc ciężko. 







Dalej znów odcinek marszu po stromym zboczu, 2-3 minutowe przerwy na wypicie już prawie całkowicie zamarźniętej wody. Byliśmy dopiero przy połowie, a palce w ręce trzymającej czekan, mimo podwójnej rękawicy odmawiały mi już posłuszeństwa, tak samo jak aparat i telefon, wszystko powoli zamarzało. Gdy przypięty do mnie liną Duńczyk po raz kolejny poślizgnął się ciągnąc nas niebezpiecznie dół, przewodnik wściekle nakazał mu powrót, co oznaczałoby koniec wyprawy dla nas wszystkich. Ten jednak zaparł się, że da radę iść kolejne 3 godziny, choć jego niebieskie, drżące z zimna usta mówiły nam coś innego. Kontynuujemy. Wschodzący księżyc oświetlał nam cel - położony wysoko nad nami, wygięty w łuk szczyt. Mimo żółwiego tempa, na każdy krok przypadał głęboki, lecz pusty oddech, jakby po raz dziesiąty wciągało się powietrze z tego samego balona. Cały czas zastanawiam się, jakim cudem ludzie są w stanie wspinać się 2,5km wyżej niż my?


Końcowy, godzinny etap zdawał się nie mieć końca, mimo że szczyt był na wyciągnięcie ręki, było tak pionowo, a śnieg tak głęboki, że każdy krok przemieszcza nas o jedynie kilkanaście centymetrów. Nie było chwili na odsapnięcie, byliśmy już powyżej poziomu chmur i było widać, że są one oświetlane od dołu i zaraz nastanie dzień. W momencie, gdy padliśmy w docelowym miejscu u szczytu, wziąłem kilka głębokich oddechów i doświadczyłem jednego z najpiękniejszych widoków życia. W oddali, przez krystalicznie czyste powietrze widać było światła śpiącego jeszcze La Paz, dookoła, pod nami rozciągał się ocean chmur, a śnieg zwiewany ze szczytu aż iskrzy się we wschodzących promieniach słońca.




Niestety nie było nam dane nacieszyć się widokiem, przewodnik nawoływał nas do schodzenia, gdyż wracaliśmy wschodnią ścianą, która szybko się nagrzewa i mogło dojść do osunięć z kilkusetmetrowej stromizny. O ile wchodzeniu przyświeca jakiś cel, schodzenie jest już po prostu niewygodną koniecznością, mordęgą i ciągłym myśleniem o wpakowaniu się do ciepłego łóżka. Czasowo dużo szybsze, jednak dużo bardziej irytujące, gdyż tym razem trzeba kontrolować ciało by nie zjechać ze zbocza na śliskim, topiącym się śniegu. Po długiej wspinaczce, nogi były tak zmęczone, że co chwila odmawiały posłuszeństwa i ktoś lądował twarzą w lodowatej breji. Wysiłek fizyczny i słońce sprawiają, że pod kilkoma warstwami ubrań pociliśmy się jak szczury, jednak mroźny, ostry wiatr nie pozwalał na choćby zdjęcie kominiarki. Po 3 godzinach dotarliśmy do bazy, jednak na naszych twarzach próżno było szukać euforii, wszyscy byli wściekli i skrajnie wyczerpani. Czekało nas jeszcze dwugodzinne zejście do podnóża góry, mogliśmy jednak zdjąć już ciężkie buty i przepocone kombinezony i przebrać się w suche rzeczy. Schodząc, wielokrotnie poślizgując się na mokrych kamieniach w końcu upadłem na ostrą skałę raniąc sobie rękę. Patrząc na kapiącą krew zrozumiałem dlaczego byłem ostrzegany, że przychodząc tu, znienawidzę Huayana Potosi...


piątek, 29 maja 2015

18.02-05.03.2015 / południowe Peru

Co prawda Lima z jej wysokimi cenami i niezbyt szeroką gamą atrakcji nie była moim preferowaną destynacją, jednak zmuszony byłem wracać to jak bumerang po to żeby odespać nocne jazdy w autobusach. Tak właśnie po ciężkiej przeprawie z Pucallpy zatrzymałem się tu na jedną noc, by szybko ruszyć do nieodległej Marcahuasi, magicznej góry będącej nieodkrytym diamentem Peru. 




Miejsce to zostało mi polecone przez miejscowego Peruwiańczyka, który podróżował po Ameryce Południowej ze swoją dziewczyną z USA. Oddalona od Limy o zaledwie 6 godzin autobusem i 2 godziny wspinaczki Marcahuasi, była jednym z najbardziej pozytywnych niespodzianek w całej dotychczasowej podróży, już sama jazda do podnóża góry, na zboczu klifu, była przygodą samą w sobie. Nocleg na płaskowyżu położonym na wysokości 4000m n.p.m. dawał wzgląd na prawdopodobnie najczystsze niebo jakie dane było mi gdziekolwiek zobaczyć. Będąc zaledwie 4-osobową grupą, nie mogliśmy uwierzyć, że cała góra należała tylko do nas i kilku osłów pasących się w pobliżu.








Błogi spokój nie trwał jednak długo, już następnego dnia spędziłem długie godziny starając przebić się przez 12-milionowego molocha, tylko po to by kolejnego poranka wydostać się wybrzeżem w kierunku Ica – pustynnego miasta słynącego z bliskości do Huacachina – oazy skrytej wśród wydm.
Oaza ta nie przyciąga jednak nomadów na wielbłądach, a jedynie tłumy turystów chcących odhaczyć sandboarding (rozszyfrowanie nazwy pozostawiam czytelnikowi) z listy.




 


Tarzanie się w gorącym piasku to raczej jednodniowa rozrywka, dlatego następną noc spędziłem już w Arequipie, drugim co do wielkości mieście Peru. W Peru, jak to w Peru, nawet gdy miasto jest ładne to i tak jest brzydkie i stanowi jedynie bazę wypadową do prawdziwych atrakcji kraju, czyli cudów natury – w tym przypadku do kanionu Colca, najgłębszego (lub wg innych badań drugiego) kanionu świata. Zmyleni informacjami podanymi w internecie i hostelowej recepcji, czekaliśmy na nieistniejący autobus mający zabrać nas do wioski położonej na szczycie kanionu. Na kolejny, tym razem realny autobus czekaliśmy kilka godzin, także do celu dotarliśmy późnym popołudniem, zbyt późnym by schodzić w głąb kanionu. Jako, że miałem już wcześniej wykupiony transport z Arequipy do Cusco, musiałem zadowolić się jedynie 12-km biegiem wzdłuż skraju klifu. Widoki były co najmniej tak sam zabierające dech w piersiach jak samo położenie na wysokości 3800m n.p.m. Po porannym biegu musiałem wrócić na południe tą samą, 6-godzinną trasą do Arequipy, by (z małymi problemami, gdyż hostel zgubił mój bilet i musiałem płacić za ponowne jego wydanie) stamtąd wskoczyć do autobusu jadącego na północ do Cusco. 12 a może 16 godzin, wszystko powyżej 8 godzin jazdy odczuwa się tak samo.





Cusco, mimo że głównie traktowane jako miejsce wypadowe do największej atrakcji Ameryki Południowej – Machu Picchu, jest również zdecydowanie najładniejszym miastem Peru, na tyle ładnym, że zdecydowałem się spędzić w nim kilka nocy przed wyruszeniem na świętą górę Inków. Jako, że Cusco jest centrum turystycznym Peru, nie miałem problemu ze skompletowaniem chętnych na zdobycie starożytnego miasta szlakiem Salkantay, tym samym którym szli młodzi Inkowie w ramach inicjacji w dorosłe życie. Choć na każdym kroku byliśmy zarzucani ofertami zorganizowanych wycieczek (250$) jako punkt honoru (i budżetu) obraliśmy zrobienie 5-dniowego szlaku z jedzeniem i nieodzownym sprzętem na własnych plecach. 


Salkantay uważany jest za jeden z najpiękniejszych szlaków trekingowych świata i wiedzie przez 3 całkowicie odmienne strefy – cloud forest (wilgotny las, jak z Indiana Jones), lodowiec i dżunglę, co czyni go niesamowicie pięknym, ale również fizycznie wymagającym. W dobrym towarzystwie jednak, nawet 7-8h marszu w deszczu, mroźnym wietrze czy palącym słońcu nie załamywał ducha wyprawy i po 5 dniach dotarliśmy do Świętego Graala większości odwiedzających Amerykę Południową – Machu Picchu, a dokładnie Machu Picchu town (dawniej Aguas Calientes), bo do samych ruin wiądą tysiące kamiennych schodów (lub 2 schodki autobusowe minus 15 zielonych dolarów) na których pierwsze kroki stawialiśmy o 4 rano następnego dnia. Na szczęście nasze poświęcenie zadowoliło miejscowych bogów, bo przez większość dnia mieliśmy idealną pogodę na wielogodzinne zwiedzanie imponujących ruin i podziwianie jeszcze bardziej imponującego widoku zawieszonych w chmurach gór otaczających starożytne miasto.



Machu Picchu było moim ostatnim punktem na mapie Peru, dlatego po jednodniowym odpoczynku w Cusco wsiadłem w najtańszy autobus jadący do granicy z Boliwią. Wiele razy byłem ostrzegany przed używaniem tanich środków transportu w Peru, ogólnie miała panować tu zasada, że im tańszy autobus tym większa szansa, że zostanie się obrabowanym czy to przez zbrojną bojówkę czy starszą babuszkę w kapeluszu sprzedającą orzechy. Miałem to szczęście, że byłem jedną z niewielu znanych mi osób, które nie straciły niczego w kilkumiesięcznej podróży w tym regionie i cieszyłem się, że uda mi się bez strat opuścić Peru, uważany za najbardziej „złodziejski” kraj. Cieszyłem się jednak zbyt wcześnie, wysiadając z nocnego autobusu zaraz przed granicą z Boliwią, wraz z 6 innymi gringos zorientowaliśmy się, ze nasze plecaki zostały oczyszczone z wszelkich wartościowych przedmiotów. Aparaty, telefony, tablety, dokumenty, gotówka, mimo że siedzieliśmy razem w grupie, trzymaliśmy plecaki między nogami albo za siedzeniem, złodziejom udało się do nich dostać, wyciągnąć co chcieli i odłożyć plecaki na miejsce, tak że nikt z grupy się nie zorientował zanim nie opuściliśmy autokaru. Zostawia to nam dwie opcje: albo złodzieje wykorzystali dzieci lub maleńkich ludzi by wczołgali się niezauważenie pod siedzenia, lub co bardziej prawdopodobne - użyto gazu usypiającego, popularnej tutaj metody radzenia sobie z turystami.

Gdy zgłosiliśmy się na komisariacie, czekała tam już grupa poszkodowanych z innego autokaru tej samej firmy. Mimo, że autobusy miały zainstalowane kamery, przewoźnik nie chciał współpracować, co tylko utwierdziło nas w przekonaniu, że firma ta jest zwykłą maszynką do dojenia turystów. Mógłbym mówić o szczęściu w nieszczęściu, ponieważ z plecaka ze sprzętem wartym kilkanaście tysięcy złotych ukradziono jedynie czytnik e-booków i laptop specjalnie kupiony na podróż (z tego właśnie powodu nie mam zdjęć z niektórych etapów podróży). Najwyraźniej złodzieje nie zorientowali się, że plecak miał dwie przegrody, gdyby dostali się do tej z dokumentami i sprzętem foto – nawet nie chcę myśleć...

Wcześniej biorąc pod uwagę możliwość takie zajścia, myślałem że lepiej zniósłbym sytuację. Niestety setki godzin spędzonych na medytacji, lekcjach akceptacji i nieprzywiązywania się do rzeczy materialnych nie pomogły – przez kolejne dwa dni chodziłem wściekły, głowę miałem pełną samopowtarzających się myśli, przechodziłem przez sytuację setki razy, myśląc jak mógłbym zdarzenia uniknąć, jak ukarałbym sprawców mojego nieszczęścia i ile godzin zajmie mi odpracowanie strat na Polskiej minimalnej pensji. To wszystko na tyle zajmowało moją głowę, że nie zostawiłem sobie miejsca na docenienie jednego z najpiękniejszych miejsc Ameryki – jeziora Tititaka...

środa, 29 kwietnia 2015

04.02-17.02.2014 / Pucallpa, Peru

Z 12-milionowej dżungli miejskiej postanowiłem wyrwać się do tej prawdziwej – z pająkami, wężami i małpami wiszącymi na lianach. Na dobrą sprawę, w Amazonii czekał na mnie prawdziwy cel mojej wyprawy do Ameryki Południowej, cel ten udało mi się zrealizować a całość opisałem na oddzielnej stronie TUTAJ.



Aby jednak dotrzeć do zielonych płuc Ziemi, musiałem zmierzyć się z peruwiańskością lokalnego systemu transportu. Z braku możliwości rezerwacji miejsc online na daną trasę, dla bezpieczeństwa w kasie biletowej stawiłem się 4h przed planowanym odjazdem, tylko po to by być spławionym krótkim „no hay” - nie ma. Lima nie posiada jednego, głównego dworca autobusowego, jedynie długą ulicę na której znajdują się mini-dworce poszczególnych przewoźników, dlatego kolejną godzinę krążyłem z 25kg plecakiem w nadziei, że uda mi się znaleźć jakikolwiek transport, chociażby z przesiadkami. Bez skutku, dlatego zakupiłem bilet na następny dzień i spędziłem kolejną godzinę szukając miejsca do spania gdzieś w pobliżu, przedzieranie się z powrotem do hostelu w centrum nie wchodziło w grę. Mimo cennika wskazującego 25 soli za pokój, naliczony został na mnie gringo tax, zwany inaczej podatkiem od bycia białym frajerem, byłem jednak zbyt zmęczony by kłócić się lub szukać innego miejsca, dlatego zgodziłem się na 35 soli za wilgotną klitkę bez okna.

wieczorny gość przy chatce


co raz mniej i mniej...




Następnego dnia, w autobusie dostałem pełen zestaw Małego Podróżnika po Peru. Składa się na niego: wielogodzinny maraton zdubbingowanego na hiszpański Chucka Norrisa, zepsute światełko do czytania, zepsuty i kapiący otwór do wentylacji dmuchający zimne powietrze prosto w twarz, obok głowy głośnik z natężeniem częstotliwości pisku wprost proporcjonalnie wzrastającym do obrotów silnika, czyli im szybciej jechaliśmy, tym głośniejszy i wyższy pisk. Jak w ogóle można zepsuć głośnik w tak okrutny sposób? Mam nadzieję, że pani w okienku wskazująca bym kupił to konkretne miejsce miała ubaw. Dla dopełnienia, już losowo, dostałem chrapiącą babcie w siedzeniu obok, kopiące dziecko z tyłu, wymiotującego niemowlaka dwa siedzenia dalej, pana puszczającego muzykę z telefonu wystarczająco blisko by nie móc spać, i po drugiej stronie przejścia - matkę niepozwalającą mi patrzeć na biust jej młodej córki. Czyli najgorzej.





Przebicie się przez wszystkie 3 strefy, czyli z pustyni, przez góry, do selvy – dżungli, z powodu obsunięcia ziemi zajęło 24, zamiast planowanych 18 godzin. Normalnie zaakceptowałbym takie warunki jako część przygody w mniej rozwiniętym gospodarczo (czytaj: dzikim) kraju, ale w takim wypadku oczekiwałbym adekwatnej ceny. Tutaj jednak, w zeszłym roku mafia autobusowa bez żadnego powodu podniosła ceny o 50-70%, nie dając ludziom żadnej alternatywy jak zapłacić 100-150zł za kilkunastogodzinną trasę.




Po dotarciu do Pucallpy – dużego, okrutnie gorącego i dusznego miasta, skontaktowałem się z rodziną, z którą miałem zamieszkać w osadzie amazońskiego plemienia Shipibo (jeszcze raz, pobyt opisany TUTAJ).
Choć sama Pucallpa jest jedynie bramą wjazdową do dżungli, już tutaj można poczuć się jak w zoo. Leniwce wiszą na drzewach i zdają się nie irytować faktem, że miejscowi zbierają je jak gruszki by pokazać turystom. Do tego dziesiątki egzotycznych, rajskich ptaków, sowy, motyle, węże, słodkowodne delfiny, piranie – wszystko to można zobaczyć zaledwie kilka kilometrów od 200-tyś miasta. Mając w planach odwiedzenie głębszych rejonów Amazonii w innych regionach Peru i Boliwii, tutaj zadowoliłem się jedynie kilkugodzinną przeprawą łodzią, po której złapałem autobus powrotny do Limy. +5h z powodu zablokowania trasy przez zderzenie tirów na wąskiej, górskiej trasie...

piątek, 6 marca 2015

31.01-03.02.2015 / Lima, Peru

Z POWODOW KTORE WYTLUMACZE POZNIEJ - ZDJEC BRAK

Kosztujący 140 peruwiańskich soli (170 zł) autokar gładko sunął po słynnej panamerykańskiej autostradzie wzdłuż wybrzeża Pacyfiku, przynosząc mi więcej snu niż ostatnie 3 noce w Mankorze. Po rozpakowaniu się w hostelu położonym w reprezentatywnej dzielnicy zwanej Miralfores, poszliśmy na spacer wzdłuż wybrzeża. To co zobaczyliśmy w żaden sposób nie zgadzało się z naszym wyobrażeniem o Limie, gdybym miał zgadywać powiedziałbym, że znajdujemy się centrum Miami. Palmy, fontanny, krótko przystrzyżone trawniki, 5-gwiazdkowe hotele, czyste ulice pełne butików ekskluzywnych marek i dobrze ubranych ludzi. Niestety, dzielnica stara się dogonić Florydę również cenowo, większość produktów kosztuje dwa razy więcej niż oficjalna wartość, wystarczyło jednak odjechać kilka przystanków autobusowych by zaznać prawdziwego oblicza miasta. Pozbawione opieki ogrodników trawniki zmieniły się w martwe piaskownice pełne śmieci i gruzów, butiki w pokryte blachą lepianki, a ulice wypełniły się ludźmi w obdartych szmatach. Większość populacji Peru żyje poniżej poziomu ubóstwa, miliony każdego dnia walczą o przetrwanie starając się sprzedawać pojedyncze papierosy, batoniki, lody wodne, używane zegarki czy cokolwiek przynoszące sol czy dwa. Czyszczenie butów na ulicy wydaje się ścieżką obraną przez tysiące mężczyzn od 5 do 80 roku życia, co dziwne jednak, nikt nie żebrze jak ma to miejsce w Indiach, z którymi jednak Peru ma kilka innych cech wspólnych (wszechobecne tuk-tuki, tłok, hałas, nieznośny opał i suchota). Mimo, że prosty zestaw obiadowy poza centrum kosztuje zaledwie 4 sole (5 zł) nadal ciężko jest sobie wyobrazić jak można uzbierać taką kwotę mając 5-groszową marżę na sprzedaży gum do żucia.


Poza wszechobecnym pieczonym kurczakiem z ryżem, Lima słynie z ceviche – surowej, jasnej ryby lub owoców morza zalewanych sokiem z limonek, w którym potrwa niejako gotuje się, nadając wyjątkowo delikatnego, niepowtarzalnego smaku. Składniki muszą być tak świeże, że ceviche serwowane jest jedynie do pory lunchu, dlatego często zdarzało się nam odwiedzać 5 lub więcej restauracji w celu odnalezienia jakiejkolwiek, która nadal miałaby ten delikates.


Jedna z moich wypraw wewnątrz miasta obejmowała misję zakupienia telefonu, moj poprzedni mimo wodoodporności nie wytrzymał próby kontaktu z oceanem. Miesięczny brak natychmiastowego dostępu do internetu dał mi przyjemną wolność, jednak bez zegarka, alarmu, słownika, map i kilku innych użytecznych funkcji smartfona podróżowanie stawało się bardziej uciążliwe. Ceny elektroniki w Ameryce Południowej są mniej więcej o połowę droższe niż w Europie, dlatego na zakupy udałem się na czarny rynek zwany Las Malvines, gigantyczny market na którym sprzedaje się dosłownie wszystko, włączając dziesiątki tysięcy telefonów, tych używanych jak i “używanych”.


Odzyskawszy mobilność i siły nadszarpnięte przez “plażowy styl życia” zdecydowałem się rozpocząć prawdopodobnie najbardziej wyczekiwany etap mojej podróży – wyprawę do Amazonii. Peru dzieli się na 3 pasy położone w osi północ-południe, la costa – suche i gorące wybrzeże, la sierra – góry, i wreszcie mój cel – la selva, czyli dżungla.

środa, 25 lutego 2015

23-30.01.2015 / Mancora, Peru

Mimo, że każdy wschód równikowego słońca, dzień za dniem ściągał skórę z mojego nosa, wiedziałem, że nieuchronnie wyląduję znów na gorących plażach Pacyfiku. Tym razem będzie to Mancora – peruwiańska wersja Montanity lub naszego Mielna, czyli surfowanie przeplecione ciężkim imprezowaniem. Po 3 dniach spędzonych w olbrzymim hostelu, który na dobrą sprawę był klubem z miejscami noclegowymi, zacząłem rozmawiać z managerem na temat pracy w barze – miejsce wydawało mi się idealne na spędzenie kilku tygodni bez wydawania pieniędzy i odpoczęcia od ciągłego przemieszczania się. 




Nic bardziej mylnego, dwie kolejne noce dały mi wyraźnie do zrozumienia, że muszę jak najszybciej uciekać z tego niebezpiecznego miejsca. Brak możliwości prawdziwego wyspania się w połączeniu z porannymi “happy hours” na barze i zatruciem pokarmowym zamieniło mnie w leżące w hamaku zombie. Zbyt słaby na 20-godzinną przeprawę autobusem do Limy, dwa kolejne dni spędziłem desperacko lecz bezskutecznie walcząc o odrobinę snu. Mimo, że chciałem zwiedzić więcej z północy kraju, ostatecznie wraz z Frankiem zdecydowaliśmy udać się bezpośrednio na południe do 8,5-milionowej stolicy Peru.