środa, 26 września 2012

23-24.09.2012 / Wyspa Olchon

Poza nami w busie na wyspe jechala miedzy innymi austalijska para, ktora od 9 miesiecy podrozuje po Azji, majac juz za soba Japonie, Kambodze, Wietnam i inne kraje. Musi byc tam pieknie, bo gdy ja o malo co nie wyskakiwalem z okna starajac sie uchwycic aparatem jakies niesamowite dla mnie zjawiska, oni ledwo zerkali bez emocji, nie mowiac juz o wlaczaniu lustrzanki lezacej na kolanach. Takie jest juz chyba przeklenstwo podrozowania, ze czlowiek staje sie niejako niewrazliwy na piekno, majac to wszysto juz gdzies za soba...






Trwajaca 6 godzin jazda ciagnacymi sie po kilka kilometrow prostymi przerywanymi jedynie podjazdami gorami pokrytymi czerwono-zlotym lasem, stanowila przyjemna odmiane dla miejscami monotonnej kolei. Mniej przyjemna, jednak bardziej ekscytujaca odmiana byla odcinek off-roadowy przemierzany z predkoscia prawie 100km/h a zakonczony urwaniem rury w podwoziu.



 Po przeprawieniu sie promem na liczaca ponad 70km wyspe krajobraz zmienil sie diametralnie. Sunelismy  posrod wyschnietych stepow, miejscami przechodzacych w pustynie siegajace az do podnozy gor porosnietych lasem. Gdy dodamy do tego piaszczyste plaze schodzace do krystalicznie czystej wody Bajkalu na przemian z klifami skalnymi, otrzymamy osobliwy charakter tej syberyjskiej wyspy, niespotykany chyba nigdzie indziej. O tym, ze nie jestesmy na tropikalnej wyspie, szybko przypomnial nam lodowaty wiatr, ktory wdarl sie do busa, gdy tylko zatrzymalismy sie w docelowej wiosce.





Skupia ona wiekszosc z 1500 mieszkancow wyspy, zajmujacych sie glownie wypasem owiec, rybolostwem i w ostatnich latach coraz czesciej turystyka. Widac jednak, ze miejsce to nie jest skazone masowa turystyka, dzieci machaja do aparatu, miejscowi rolnicy trabia na przechodzace turystki a krowy swobodnie spaceruja po ulicach. 
Nawet jeden z buriackich chlopcow dal znac, ze potrzebuje pomocy z rowerem, ciagnac go przez cala wies. Klasyczny problem z dziecinstwa - zblokowany hamulec. Usterka zostala szybko usunieta i chlopak mogl znow dalej pedalowac, bez hamulcow...






Poza kilkoma polami kampingowymi i hostalemi nie widac tu infrastruktury turystycznej. Nie ten kraj, nie ten klimat.








Nie sama jednak przyroda zyje czlowiek, dlatego wieczory umilalismy sobie m.in. koncertem muzyki ludowej, wizyta w tradycyjnej rosyjskiej bani, bedacej alternatywa dla prysznica, ktory byl elementem niedostepnym w kempingu, czy zwykla rozmowa przy drinku. Tematy, jak to czesto bywa przy miedzynarodowym towarzytwie schodzily na roznice kulturowe i tutaj znalezlismy kilka ciekawych. Moje finskie kolezanki studiowaly resocjalizacje mlodziezy i gdy uslyszaly kilka sytuacji jakie spotkaly mnie czy moich znajomych, dla nas bedace normalnym elementem zycia, one byly szczerze zszokowane, ze nie skonczyly sie one interwencja psychologa i utworzeniem specjalnych grup wsparcia. Zawsze inny punkt spojrzenia...







ceny: 
hostel - 1000 rub 
bus na wyspe - 750 rub

22.09.2012 / Irkuck

Gdy po 87 godzinach nieustannej podróży dotarliśmy do końcowej stacji tego odcinka - Irkucka, wraz z niemiecką grupą udałem się na poszukiwanie hostelu. Po drodze zaczepiły nas dwie dziewczyny, które jak się później okazało, miały plany wyprawy dość zbliżone do moich, także to właśnie one zostały moimi nowymi towarzyszkami podróży.


Po zakwaterowaniu w hostelu ruszyliśmy na miasto uczcić naszą nową znajomość. Pech chciał, że Hanna i Sarianna pochodzą z Finlandii, mają więc nieco inne poczucie wartości pieniądza i piwo za 25 zł nie stanowi dla nich powodu do zmiany lokalu. Także mając przed soba na stole niemieckiego lagera i a w głowie 5 Lechów Pilsów z poznańskiego "Piwko Naprzeciwko" rozpocząłem próby przełamania pierwszych lodów, jakimi jak mi się wydawało skute sa charaktery Finów.


Uprzedzenie było jak najbardziej mylne, bo dziewczyny okazały się niezwykle rozrywkowe i w czasie tego jeszcze wieczoru miałem okazję kilkukrotnie płakać z śmiechu, co nie zdaża się często po kilku godzinach znajomości. Chęć wspólnego podróżowania została wyrażona z obu stron, także ustaliliśmy, że następnego dnia ruszamy na wyspę Olchon, jedno z najbardziej malowniczych miejsc Bajkału.

ceny:
hostel - 600 rub
piwo - 250 rub
wodka - 250 rub


sobota, 22 września 2012

18-21.09.2012 / Moskwa - Irkuck

Wyprawa transsibem może być źródłem wspaniałych i wzniosłych przeżyć. Wrażenie maleńkości jednostki wobec potęgi przyrody, połączone z poczuciem jedności ze współtowarzyszami podróży. Przemijanie, dążenie do celu, kawał żelaznej historii który niesie cię do przodu. Nie ma chyba odpowiedniejszego miejsca na czytanie Dostojewskiego niż kozetka w platzkartnym wagonie, z herbatą w rękach i zachodem słońca nad bezkresem Syberii za oknem. To wszystko ma do zaoferowania najdłuższa kolej swiata, jednakże żeby tego wszystkiego doświadczyć musi zostać spełniony jeden warunek - brak grypy żołądkowej. W moim wypadku warunek ten nie został spełniony. Yana powiedziałaby, że to zła karma, ja zgodziłbym się z nią, tyle że wiem że przyjęła ona postać sharmy z moskiewskiego dworca jaroslavskiego. Także wszelkie uniesienia musiały zejść na drugi plan...






Do tego po pierwszej nieprzespanej nocy doszły bóle kręgosłupa spowodowane długotrwałym leżeniem w niewygodnej pozycji. Gdy jako wisienkę dodamy caly czas przesuwające się strefy czasowe (Warszawa - Irkuck +7h) i momentami "gęstą" atmosferę w wagonie, w efekcie na końcowej stacji tytuł "Najbardziej Wyspanego Człowieka na Ziemi" nie mógł powędrować w moje ręce. Jednak dzięki ciągłej czujności mialem okazję zobaczyć wszystkie wschody i zachody słońca, kolorowe miasteczka syberyjskie malowniczo położone na stokach wzniesień górskich czy niekończące się pola uschnietych drzew na bagniskach. I ile przyrodę można zobrazować zdjęciami (chociaż brudna szyba pociągu i sama ulotność krajobrazu znacznie to utrudniają), to co dzieje się wewnątrz nie jest taką łatwą sprawą. Tym razem moim współlokatorem jest Max, wracający właśnie z brązowym medalem mistrzostw świata w kick-boxingu.




Mam o tyle szczęścia, że był on jedyną osobą w wagonie, a miałem wrażenie, że nawet pociągu, która rozumiała cokolwiek po angielsku. Także przez pierwsze trzy dni swój czas wolny rozdzieliłem po równi pomiędzy Maxem, książkami a toaletą tak, by niczym zbytnio się nie znudzić. Jednak na przystankach za każdym razem zerkałem za okno wyszukując turystów, których bezbłędnie można wyłowić spośród tłumu mających dość specyficzny styl Rosjan. Musiałem czekać aż do Jekaterynburga, gdzie wypatrzyłem grupę chłopaków, z których żaden nie miał grzywki ścinanej od linijki i spodni zaciągniętych pod pachy. Co prawda, pozorna grupa chłopaków okazała się grupą Niemek, ale ważny był efekt, że mogłem swobodnie rozmawiać cały dzień po angielsku.
Ostatniego wieczoru, Max wysiadający kilka stacji przed Irkuckiem sprawil mi jeden z najbajdziej szczerych prezentow jakie kiedykolwiek dostalem - 2-litrowa butelke Pepsi, ktora kupil specjalnie w wagonie restauracyjnym. Ja sam moglem zrewanzowac sie jedynie smycza z flaga Polski. Gdy pomagalem mu wyniesc bagaze, na stacji czekali juz dumni rodzice...



17.09.2012 / Moskwa

Wypoczęty po wygodach jazdy pociągiem, mogłem ruszyć na zwiedzanie Moskwy, największego i najbogatszego miasta Europy. A przynajmniej jak się szybko okazało najdroższego.
Z Yaną, dziewczyną poznaną przez couchsurfing (www.couchsurfing.org) miałem spotkać się dopiero wieczorem, także metrem udalem się w stronę centrum. Zacząłem od Kremla i szybko pożałowałem tej decyzji, ze względu na opłaty (prawie 20 pln szatnia,  20 pln wstęp do każdego budynku) oraz wybitnie nie interesującą mnie tematykę cerkiewną - połączeniem ikon, nagrobków i innych świętości z lekką tylko domieszką zabytkowych militariów.







Lekko zawiedziony udałem się na pobliski Plac Czerwony, jednak i tu spotkało mnie rozczarowanie w postaci ogrodzenia. Więc nawet Lenina nie było mi dane zobaczyć. Nie zostało mi nic innego jak kręcić się resztę dnia po moskiewskich ulicach, gdzie 1/3 samochodów to Mercedesy i stacjach metra głębokich jak szyby kopalniane. Widać, że miasto jest bogate i pełne przepychu, ale najczęściej w sowieckim wydaniu betonowych kolosów, przekładanych marmurem (przykład: Stalinskie Vysotki, czyli siedem naszych Pałaców Kultury porozrzucanych po miescie). Do tego olbrzymi obszar powiązany z brakiem jakiegokolwiek oznakowania czy znajomości angielskiego wśród obsługi w takich miejscach jak dworzec kolejowy czy ścisłe centrum, czynią  miasto raczej ciężkim do zwiedzania. Dla mnie był to jedynie przystanek w drodze na Daleki Wschód, także bez większego uczucia rozczarowania udałem się do oddalonego o 30 km Kraskova,  gdzie czekała na mnie moja internetowa koleżanka.






Yana okazała się jedną z najbardziej pozytywnych dusz jakie było mi poznać. Wegetarianka, malarka, podróżniczka, w ogóle nie pasuje do klimatu Moskwy. Ostatnie 1,5 roku spędziła w Indiach praktykując jogę i kształtując swoją filozofię życiową w oparciu o religie Wschodu. Owocami tej podróży zechciała się ze mną podzielić w postaci wieczornej rozmowy i porannej sesji jogi,  uświadamiając mi przy okazji jak mało elastyczny jest mój umysł i ciało.



ceny: 
10 rub = 1 pln
szatnia - 170 rub 
bilet na metro - 30 rub
slodka bulka - 40 rub
bilet na kolej Moskwa - Irkuck - 4044 rub

piątek, 21 września 2012

16.09.2012 / Lwów - Moskwa

Jak wiadomo, Ukraina to kraj znany ze słowiańskiej gościnności także już w pociągu do Moskwy zostałem przywitany przez karalucha zajmującego moje miejsce i machającego do mnie czułkami. Liczył chyba, że dam mu bilet do skasowania, ale o ironio sam został skasowany pstryczkiem i od tej chwili mogłem cieszyć się swoją pierwszą kozetką. W pociągu jak to w pociągu,  wiadomo - wędzona rybka, krzyżówki i zestaw sandał - skarpeta. Wśród tej swojskości o mało co nie umknęły mi "Kolorowe jarmarki" Maryli Rodowicz,  lecące w lokalnym radio. Muszę powiedzieć, że  nawet nieźle wpisała się w ukraiński krajobraz.
Początkowo towarzysz z miejsca obok podejrzliwie zerkał na mnie spod byka, ale gdy tylko wskoczyłem w sandały, wszelkie uprzedzenia zostały rozwiane. Wiadomo, nic tak nie zbliża ludzi jak przypadkowe ocieranie się skarpetami pod stołem.
Ogólnie komfort podróży, dzięki leżankom, nieporównywalny do naszego PKP, 24h jazdy minęły niezauważalnie.

ceny:

bilet na kolej Lwow - Moskwa - 570 uah

14-15.09.2012 / Gdańsk - Lwów

Koniec marudzenia, trzeba ruszać w drogę. A nie było to takie łatwe, bo żeby wydostać się z Gdańska na granicę ukraińską potrzebowałem prawie 20 godzin. Gdy wreszcie dotarłem do autobusu mającego zabrać mnie z Przemyśla do Lwowa,  od razu poczułem,  że będzie ciekawie. Maszyna jeszcze jakieś 20 lat temu mogłaby być na wyposażeniu któregoś z naszych PKSów, ale teraz to istny wehikuł czasu. Przy płaceniu za bilet pieniądze płynnie przepływały do  kieszeni kierowcy a w dalszej kolejności do naganiaczy. W środku istny ukraiński jarmark, sery, jabłka, elektronika, brakowało jedynie gdakania kur i chrumkania prosiaczków. Nie wiem jakim cudem opłaca się im przyjeżdżać do Polski, bo ogolnie ceny po ich stronie są nizsze. Autobus nie jedzie, raczej płynie. Od bujania góra-dół można nabawić się choroby morskiej,  wszystko to potęgowane przez ścisk w żołądku, za każdym razem gdy zjeżdżamy na lewy pas, gdy kierowca odpisuje na smsa. Ukraińska muzyka, niebezpiecznie balansująca na pograniczu disco-polo i walczyka też nie pomaga. Na przejściu granicznym, scena która mogłaby jedynie utrwalić amerykański stereotyp o krajach byłego ZSRR. Z budki wyłania się celnik, koszula wystaje ze spodni, kołnierzyk rozpięty aż po tors, do tego faja. Z naszym kierowcą witają się jak starzy znajomi i znikają w budynku celnym przepuszczając się nawzajem w drzwiach. Kontrola ogranicza się do poświecenia latarką wzdłuż korytarza,  mimo że autokar przed nami musiał wyładować praktycznie wszystko.  Gdy zatrzymujemy się w pierwszej ukraińskiej miejscowości, z bilboardu zerka na nas Ivan. Ivan ma biały sweter w renifery i chce zostać burmistrzem.


Po dojechaniu do Lwowa melduję się w hostelu u przeuroczej Zorzany, która bierze mnie za Amerykanina. Mam nadzieję, że to zasługa mojego kalifornijskiego akcentu a nie resztek hot-doga na brodzie. W pokoju poznaje Josha z Kanady,  który planuje autostopem dojechać do Korei uczuć dzieci angielskiego. Zahaczając wcześniej o Islandię. Pierwszy napotkany turysta a już zdegradował moją wyprawę do rangi niedzielnego picknicku. Na łóżku Josha leży książka "What works for poor people?", coś o zmianie świata na lepsze. Dobrze, że chociaż ktoś próbuje. Widać, że chłopak z misją, zreszta w hostelach takich nie brakuje.
Wieczorem, jako że przez cały dzień nic nie jadłem, z zabytków starego miasta najbardziej interesowały mnie budki z fast-foodem. Z zadumy nad menu pisanym cyrlicą wyrwała mnie kobieta biegnąca w moją stronę z otwartymi ramionami i lekko obłąkanym uśmiechem. Przez chwilę myślałem, że może jakaś zaginiona ciotka ze strony dziadka urodzonego na kresach rozpoznała mnie z jakiegoś zdjęcia. Jednak bliższy kontakt - kuksaniec w brzuch i lekki wyziew alkoholu rozwiał wszelkie wątpliwości - chciała ze mną szamać. Z pierwszych zdań wynikło jednak, że nie to było powodem jej wyjątkowej otwartości, a fakt że właśnie została babcią i chciała podzielić się swoim szczęściem. Bezpardonowo wzięła mnie pod rękę i łamaną polszczyzną oznajmiła, że idzie pokazać mi miasto, upewniając mnie kilkukrotnie,  że mam się nie bać, bo mimo że jest bokserką, to Polaków nie da ruszyć. Lila ("kak ten kwiatuszek") okazała się prawdziwą kobietą renesansu. Sama nauczyła się polskiego, pracuje jako dentysta a poza boksowaniem wyszywa z koralików obrazy religijne.
Po zwiedzeniu każdego zakątka starego miasta poszliśmy na koncert organizowany przez braci Kliczko. Już pierwsza piosenka okazała mi się znajoma (coś z "dobryden" w refrenie), więc wytłumaczyłem Lili, że ten utwór jest znany w Polsce dodając, że u nas nie ma żadnych hitów rozpoznawanych za granicą. Jednak drugi kawałek przekonał mnie,  że byłem w błędzie. Okazało się, że tłumy na starym rynku przyszły na koncert Eneja, który właśnie grał "Skrzydlate ręce", jak najbardziej po polsku.






ceny:
1uah=0,4pln
hostel, 8-osobowy pokoj - 60uah (~25pln)
butelka wody 1,5l - 5uah
tortilla mala - 12uah

czwartek, 13 września 2012

prolog

Człowiek jeszcze zanim ruszy w podróż może wiele się  nauczyć. Pierwsza nau(cz)ka jaką dostałem wyrabiając wizy na własną rękę to "nigdy nie wyrabiaj wizy na własną rękę". Strata czasu, pieniędzy i nerwów. Podążając za pozwoleniami w ciągu tygodnia zrobiłem trasę Piecki - Hel - Poznań - Leszno  - Poznań - Warszawa - Olsztyn - Gdańsk - Piecki (wielkie podziękowania osobom, ktore mnie po drodze gościły) tylko czasem zbaczając w celach rozrywkowych. Bilety kosztowały dużo  więcej niż policzyłoby biuro pośrednictwa,  tyle tylko, że wtedy nie miałbym okazji poczuć namiastki tego,  co może mnie spotkać w Mongolii. Chodzi mianowicie o wizytę w ambasadzie. Wymagane dokumenty wysłałem kurierem, także po regulaminowym tygodniu zjawiłem się punktualnie o 8:00 na ulicy Rejtana w Warszawie. Dziewiąte piętro, pukam do drzwi.  Uchylają się.
- Dzień dobry,  chciałbym odebrać wizę - mówię do Pana Mongoła, a raczej do szpary w drzwiach za którą się ukrywał.
- Żółta karteczka.
- Nie mam żółtej karteczki.
- Nie ma żółta karteczka, nie ma wiza.
- Ale ja wysyłałem dokumenty kurierem.
- Aha - trzask drzwi.
Chyba jednak nie rozczytał nazwiska które miałem wypisane na czole,  bo po chwili usłyszałem zza szpary:
- Sie nazywa? - Podałem nazwisko - trzask.
Po pięciu minutach:
- Nie dał zdjęć.
- Dał, 2 zdjęcia.
Kolejne kilka minut i drzwi otwierają się, jednak nie po raz ostatni tego dnia.
- Przyjdzie o 14.
Także po 4 godzinach spędzonych w Galerii Mokotów (niestety żadnych jeansów, żadnych lodów) wracam na pole bitwy, gdzie ku mojemu braku zdziwienia dowiaduję się, że trwa "meeting" i zostaję poproszony o chwilę cierpliwości. Po nie takiej znowu chwili ostatecznie wyszedł Pan Mongoł i oficjalnie wręczył mi dokumenty. Gdy już myślałem, że stoje u płota, moje witanie z gąską zostało brutalnie przerwane przez urzędnika, który jeszcze raz wybiegł z przerażeniem zabierając mi paszport a wraz z nim ostatnią nadzieję na pomyślne zakończenie sprawy. Na szczęście była to chyba jedynie jakaś drobna pomyłka w sztuce urzędniczej, typu nakaz aresztowania wklejony zamiast wizy, bo po kilku chwilach miałem już w rękach świeżutką, pachnącą nalepkę z wizą. Paszport szybko powędrował do najgłębszej kieszeni, gdzie macki żadnej maszyny biurokratycznej nie mogły go już dosięgnąć. Wychodząc, spojrzałem jeszcze z wyższością na strażnika, który z całą pewnością nie posiadał wizy mongolskiej.
Niewiele lepiej miała się sprawa konsulacie rosyjskim, gdzie odmówiono mi przyjęcia dokumentów, ze względu na to, że moje ubezpieczenie było ważne na całym świecie, ale nie było żadnej wzmianki o Federacji Rosyjskiej. No tak, w końcu kraj nie z tego świata...



ceny:
wiza mongolska - 60 euro
wiza rosyjska - 35 euro