piątek, 21 września 2012

14-15.09.2012 / Gdańsk - Lwów

Koniec marudzenia, trzeba ruszać w drogę. A nie było to takie łatwe, bo żeby wydostać się z Gdańska na granicę ukraińską potrzebowałem prawie 20 godzin. Gdy wreszcie dotarłem do autobusu mającego zabrać mnie z Przemyśla do Lwowa,  od razu poczułem,  że będzie ciekawie. Maszyna jeszcze jakieś 20 lat temu mogłaby być na wyposażeniu któregoś z naszych PKSów, ale teraz to istny wehikuł czasu. Przy płaceniu za bilet pieniądze płynnie przepływały do  kieszeni kierowcy a w dalszej kolejności do naganiaczy. W środku istny ukraiński jarmark, sery, jabłka, elektronika, brakowało jedynie gdakania kur i chrumkania prosiaczków. Nie wiem jakim cudem opłaca się im przyjeżdżać do Polski, bo ogolnie ceny po ich stronie są nizsze. Autobus nie jedzie, raczej płynie. Od bujania góra-dół można nabawić się choroby morskiej,  wszystko to potęgowane przez ścisk w żołądku, za każdym razem gdy zjeżdżamy na lewy pas, gdy kierowca odpisuje na smsa. Ukraińska muzyka, niebezpiecznie balansująca na pograniczu disco-polo i walczyka też nie pomaga. Na przejściu granicznym, scena która mogłaby jedynie utrwalić amerykański stereotyp o krajach byłego ZSRR. Z budki wyłania się celnik, koszula wystaje ze spodni, kołnierzyk rozpięty aż po tors, do tego faja. Z naszym kierowcą witają się jak starzy znajomi i znikają w budynku celnym przepuszczając się nawzajem w drzwiach. Kontrola ogranicza się do poświecenia latarką wzdłuż korytarza,  mimo że autokar przed nami musiał wyładować praktycznie wszystko.  Gdy zatrzymujemy się w pierwszej ukraińskiej miejscowości, z bilboardu zerka na nas Ivan. Ivan ma biały sweter w renifery i chce zostać burmistrzem.


Po dojechaniu do Lwowa melduję się w hostelu u przeuroczej Zorzany, która bierze mnie za Amerykanina. Mam nadzieję, że to zasługa mojego kalifornijskiego akcentu a nie resztek hot-doga na brodzie. W pokoju poznaje Josha z Kanady,  który planuje autostopem dojechać do Korei uczuć dzieci angielskiego. Zahaczając wcześniej o Islandię. Pierwszy napotkany turysta a już zdegradował moją wyprawę do rangi niedzielnego picknicku. Na łóżku Josha leży książka "What works for poor people?", coś o zmianie świata na lepsze. Dobrze, że chociaż ktoś próbuje. Widać, że chłopak z misją, zreszta w hostelach takich nie brakuje.
Wieczorem, jako że przez cały dzień nic nie jadłem, z zabytków starego miasta najbardziej interesowały mnie budki z fast-foodem. Z zadumy nad menu pisanym cyrlicą wyrwała mnie kobieta biegnąca w moją stronę z otwartymi ramionami i lekko obłąkanym uśmiechem. Przez chwilę myślałem, że może jakaś zaginiona ciotka ze strony dziadka urodzonego na kresach rozpoznała mnie z jakiegoś zdjęcia. Jednak bliższy kontakt - kuksaniec w brzuch i lekki wyziew alkoholu rozwiał wszelkie wątpliwości - chciała ze mną szamać. Z pierwszych zdań wynikło jednak, że nie to było powodem jej wyjątkowej otwartości, a fakt że właśnie została babcią i chciała podzielić się swoim szczęściem. Bezpardonowo wzięła mnie pod rękę i łamaną polszczyzną oznajmiła, że idzie pokazać mi miasto, upewniając mnie kilkukrotnie,  że mam się nie bać, bo mimo że jest bokserką, to Polaków nie da ruszyć. Lila ("kak ten kwiatuszek") okazała się prawdziwą kobietą renesansu. Sama nauczyła się polskiego, pracuje jako dentysta a poza boksowaniem wyszywa z koralików obrazy religijne.
Po zwiedzeniu każdego zakątka starego miasta poszliśmy na koncert organizowany przez braci Kliczko. Już pierwsza piosenka okazała mi się znajoma (coś z "dobryden" w refrenie), więc wytłumaczyłem Lili, że ten utwór jest znany w Polsce dodając, że u nas nie ma żadnych hitów rozpoznawanych za granicą. Jednak drugi kawałek przekonał mnie,  że byłem w błędzie. Okazało się, że tłumy na starym rynku przyszły na koncert Eneja, który właśnie grał "Skrzydlate ręce", jak najbardziej po polsku.






ceny:
1uah=0,4pln
hostel, 8-osobowy pokoj - 60uah (~25pln)
butelka wody 1,5l - 5uah
tortilla mala - 12uah

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz