środa, 15 maja 2013

22.04 - 02.05.2013 / Himalaje, Nepal

Annapurna Circuit 

Odkąd Himalaje były moim głównym celem w tej części świata, pozwolę sobie opisać mój trekking bardziej szczegółowo. Trasa Annapurna Circuit liczy sobie 230km, zaczynając się w Besisahar na wysokości 820m n.p.m., wiodąc koło kilku 7 i 8-tysięczników, m.in. Annapurna I, II i III, czy Gangapurna,najwyższy punkt osiągając po około 110km w przełęczy Thorung Pass na 5416m n.p.m. Żeby dostać się na początek trasy musiałem wziąć 2 lokalne busy, które o dziwo okazały się droższe niż turystyczny, ruszający wcześnie rano. Do Besisahar dotarłem wieczorem zaopatrzony w odpowiednie pozwolenia (2000 rupii wstęp do parku narodowego, oraz tzw. karta TIMS - 20$), kije i buty trekingowe, ciepłe oraz termoizolacyjne ubrania, tabletki oczyszczające wodę, leki przeciwko chorobie wysokościowej, jakieś 3-4 kg herbatników, zupek chińskich, batonów i odżywek, które z zwiększającą się wysokością osiągają niebotyczne ceny. Wszystko można zakupić dość tanio w Pokharze, szczególnie jeżeli chodzi o podróbki sprzętu. Z góry przyszykowałem się na znacznie większe koszty, z relacji innych wiedząc, że o ile nocleg na trasie w tzw. teahouse'ach jest bardzo tani lub nawet darmowy, to jednak warunkiem jest korzystanie z restauracji, a tam ceny z powodu trudności z dostawami mają 5-8 krotną przebitkę, osiągając nawet 20zł za potrawę, a w przypadku wody butelkowanej nawet do 10 razy drożej niż "na dole".

gotowy do drogi
Dzień I - Besisahar - 820m n.p.m.

Już od 6 rano byłem gotowy na pierwszy dzień trekingu. Niepokoił mnie padający od poprzedniego dnia deszcz i fakt, że nie widziałem w okolicy żadnych turystów do których mógłbym się przyłączyć. Jedyna spotkana grupa wsiadała właśnie do jeepa, który za 600 rupii (25zł) przewoził ludzi do oddalonego o 3h marszu Bhulbhule, gdzie znajdowała się granica parku narodowego. Nie mając w planie korzystać z żadnego wspomagania bez konieczności, ruszyłem błotnistą drogą w swój pierwszy samotny trek z prawdziwego zdarzenia. Nie zaszedłem zbyt daleko, gdyż przy najbliższym sklepie spotkałem młodego mężczyznę, z którym szybko zgodziliśmy się na wspólną wędrówkę. Robby był programistą z Texasu, jednak nie do końca wpisywał się w stereotyp nerda-okularnika spędzającego całe życie przed komputerem. Większość jego dnia pracy to przesiadywanie w kawiarniach i programowanie na zlecenia, które sam sobie dobiera, co w w połączeniu z dobrym wynagrodzeniem i możliwością zdalnej pracy z dowolnego miejsca na ziemi, wydaje się być idealnym rozwiązaniem. Większość dnia upłynęło nam na rozmowie, przechodzeniu mostów linowych i pozdrawianiu mijanych tragarzy tradycyjnym namaste, pierwszy etap był do tego niezbyt trudny, dopiero dostanie się do czwartej osady - Bahundanda, wymagało trochę bardziej stromej wspinaczki na 400m wzniesienie. Przepiękny widok oraz dal bat (ryż z gotowanymi ziemniakami i odrobiną warzyw) z nieograniczonymi dokładkami zatrzymał nas na nocleg.













Dzień II - Bahundanda - 1310m, 17km trasy

Budząc się naturalnie ze wschodem slonca, wyruszyliśmy wcześnie, by zaledwie po 15 minutach schodzenia kotliną zatrzymać się na dobre 1,5h, by móc nacieszyć się pięknym widokiem rzeki przepłwającej między dwoma ośnieżonymi szczytami. Do tego widząc rolników idących z kankami, wytropiliśmy źródło (water buffalo, nazywany jak nasz bizon, jednak z wyglądu bliższe szarej krowie) i kupiliśmy litr gorącego mleka, które wymieszaliśmy z dmuchanym ryżem, masłem orzechowym, odżywką dla dzieci i odrobiną cynamonu. Prawdopodobnie najlepsze śniadanie jakie można sobie zażyczyć na wędrówkę. Mijając kilka wodospadów i pól marihuany, rosnącej tutaj jako chwast, zeszliśmy do poziomu 1000m n.p.m. i zatrzymaliśmy się w jednej z wiosek. Po 2-godzinnej przerwie na obserwowanie wodospadu ruszyliśmy do niewielkiej osady oddalonej o 1h marszu, a ja zrozumiałem, że tempo Robiego w żaden sposób nie pasuje do mojego napiętego terminarza, który zakładał powrót do Pokhary po 10 dniach wędrówki. W tym miejscu dało się już odczuć wzrost cen, jednak pełne zrozumienie przychodzi, widząc wysiłek tragarzy noszących 30-kilogramowe pakunki, dziwną metodą trzymane na pasku na szczycie głowy, a nie jakby się mogło wydawać łatwiej, niżej, na ramionach. Bilans dnia: 4h marszu, 3h gapienia się.


 








Ciii...


Dzień III - Jagat - 1300m, 25km

Pierwszą godzinę szliśmy jeszcze razem, ale w pewnym momencie zrozumieliśmy, że nasze ścieżki i tak muszą się rozejść, dlatego resztę dnia spędziłem sam, idąc własnym tempem i robiąc przystanki na zdjęcia kiedy tylko chciałem, co bardzo mi pasowało, szczególnie, że krajobraz zmienił się z europejsko wyglądających lasów na głębokie, skaliste kaniony, z wąskimi ścieżkami na zboczach, na których ledwo można było minąć nepalskich tragarzy i muły. Ostatecznie udało mi się dojść do położonej na 1900m n.p.m. Dharapani i zatrzymać się w guesthousie, współprowadzonym przez pewnego Francuza na zasadzie wolontariatu. Wieczorem z łóżka wyciągnęło mnie pukanie i dawno niesłyszane "siema". Okazało się, że wbrew statystycznemu jednemu Polakowi na trasie (rocznie szlak odwiedza 342 Polaków), w tym samym miejscu zatrzymał się jeszcze Michał, z którym podzielaliśmy podobne plany na zdobycie przełęczy.












Dzień IV - Dharapani - 1900m, 40km

Zakładając około 8h marszu dziennie, wstaliśmy o 6:00 i niewiele później byliśmy już na szlaku, ja, Michał i jego kij Hermes VI, którego numer wskazywał na jako takie doświadczenie w wędrówkach górskich. Szlak nadal prowadził wzdłuż rzeki, jednak zwiększając wysokość zmieniała się rownież roślinność. Alpejsko wyglądające łąki zostały zastąpione przez lasy sosnowe, zapachem żywicy przypominające polskie Tatry. Nadal szliśmy mijając od czasu do czasu wioski z kamiennymi domami, kamiennymi płotami i kamiennymi chodnikami, po których rozbiegały się małe kurczaki i kozy. Niektóre osady bardziej nastawione na turystów miały wybudowane od nowa restauracje i hotele, inne, tak jak ta w której się zatrzymaliśmy nie miała nawet prądu, jedynie chatkę dostosowaną do przyjęcia zmęczonych turystów. Co mało prawdopodobne, w chatce tej spotkaliśmy kolejnych Polaków, Ingę, Marka i Tomka, z którymi spędziłem swój pierwszy od ponad 7 miesiecy, typowo polski wieczór (choć może nie typowy, bo zabrakło polskiej wódki). Wyszło również na jaw, że Michał, będący studentem aktorstwa, jest już w miarę rozpoznawalny ze swojej pierwszej serialowej roli, przynajmniej przez Ingę, wierną czytelniczkę Pudelka.







Dzień V - Bhratang - 2859m, 63km

Kolejny dzień miał być największym dotąd wyzwaniem, gdyż zawierał w sobie wspinaczkę do Upper Pisang, którego zdobycie wymagało pokonanie dziesiątek niezwykle stromych, zygzakowatych nawrotów, będących jedyną metodą wspinania na tak niedostępne wzniesienia. 
Na szczycie jednak, widok na otaczające nas ośnieżone 7- i 8-tysięczniki całkowicie wynagrodził trudy. Aż ciężko było nam uwierzyć, że wierzchołki tych kolosów, wydające się na wyciągnięcie ręki, w rzeczywistości były oddalone o 10km i przewyższały nas o kolejne 4km. 
Po wyczerpującej wspinaczce przyszedł czas na nie mniej uciążliwe zejście, które mimo że szybsze, mocno obciąża kolana i daje poczucie bezcelowości poprzedniego wysiłku. Tym razem krajobraz przypominał nam Alaske, i razem z Michałem stwierdziliśmy, że byłaby ciekawa destynacja na kolejną wyprawę. Zatrzymaliśmy się w jedynym guesthousie w małej wiosce zaraz przed stolicą prowincji - Manang. Na wysokości 3500m n.p.m. palące słońce daje o sobie znać, mimo maski, na ustach i nosie zrobiła się skorupa ze spalonej skóry, a każdy nieokryty kawałek karku czy ramion aż pulsuje z czerwoności. Żar dnia na otwartym słońcu szybko ustępuje jednak mroźnym nocom, dlatego ucieszyliśmy się na widok piecyka w restauracji i ogrzewając się w jego cieple na owczych skórach, obserwowaliśmy międzynarodową gromadkę dzieci szalejącą po pomieszczeniu. Okazało się, że jedna z dziewczynek jest córką Duszki, Słowianki od kilku lat przyjeżdżającej w te okolice by pomagać miejscowym dzieciom i wspierać finansowo tybetańską szkołę. Do tego poza dziećmi właścicieli guesthouse'u najwięcej zamieszania robił syn pewnej Rosjanki, która jednak zamiast opiekować się małym rozrabiaką, preferowała spędzać dnie samotnie, ewentualnie w towarzystwie blantów.









szlak w calosci oznaczany patriotycznie, po polsku

Dzień VI - Bhraga - 3500m, 88km

Dzień szósty to dzień na aklimatyzację, czyli manewr mający na celu zapobieżenie chorobie wysokościowej. W tym celu należy dać organizmowi czas na dostosowanie się do nowych warunków, poprzez spędzenie dnia lub kilku na danym poziomie, ewentualnie poprzez zwiększenie wysokości w ciągu dnia i powrót na nocleg do niższej partii. My zdecydowaliśmy się na drugą opcję, a jako cel obraliśmy jedno z najwyżej położonych jezior świata - niewielkie Ice Lake na poziomie 4800m n.p.m. Przez 3h ostrej wspinaczki wynieśliśmy się o 1200m, pokonując grupę Włochów (nie do końca fair, bo przeciwnicy nie wiedzieli, że mamy wyścig) i koło południa delektowaliśmy się ciastkami i herbatą przy skutym lodem jeziorku. Poza Włochami, dotarło do nas również kilka grup Polaków, w pewnym momencie tworząc silną, 9-osobową ekipę, w składzie której znaleźli się również nie kto inny jak Sława i Krzysztof, z którymi, skryci za maskami i okularami, początkowo nawet się nie rozpoznaliśmy. Chcąc szybko uciec z mroźnego i wietrznego miejsca, zeszliśmy tą samą drogą i wczesne popołudnie spędziliśmy robiąc pranie i regenerując siły w niezwykle przyjaznym Manang.








polska grupa przy Ice Lake

Dzień VII - Manang - 3540m, 90km

Wioska ta, a dokładnie jej kanapki zapiekane z serem z jaka oraz chleb tybetański wstrzymały nas aż do 9 rano, jednak gdy już ruszyliśmy, kolejne kilometry wzdłuż rzeki mijały nam niezwykle szybko. Mimo późnego startu i zapewnień mijanych osób, że nie uda się nam, a przynajmniej, że nie powinniśmy tego samego dnia wchodzić na położony na 4850m n.p.m. High Camp, udało się nam dotrzeć tam przed zmrokiem. Być może pomógł nam strzał adrenaliny, jaki dostaliśmy przy jednym z tzw. land slide'ów, gdzie zbocze obsunęło się, zmuszając nas do ostrożnego przekroczenia odcinka grożącego zjechaniem w dół kanionu. Gdy udało mi się minąć niebezpieczeństwo i stanąć na stabilnym gruncie, czekałem z aparatem na ruch Michała, zgodnie z zasadą "jak ginąć, to z dobrą fotą". W momencie gdy ten skakał, ja nacisnąłem przycisk migawki i jednocześnie usłyszałem tępy huk zaraz za moimi plecami. Kątem oka zauważyłem jeszcze spadający w dół urwiska głaz wielkości kuli kręglowej, który moment wcześniej niczym pocisk roztrzaskał się o skałę tuż obok mnie. Jednym susem przywarliśmy do ściany, widząc grad odłamków podążających za większym bratem. Gdy nastała cisza, zaczęliśmy śmiać się nerwowo, rozumiejąc jak blisko byliśmy od podzielenia losu kamieni lądujących 200m niżej w rzece.










wspomniane osuwisko i niebezpieczna sytuacja z glazem


Dzień VIII - High Camp - 4850m, 107km

Zgodnie z przewidywaniami, noc na tej wysokości nie przyniosła wiele snu, szczególnie że nie pomagał szczeniak drapiący drzwi do naszego pokoju. Po łącznie może godzinie koszmarów sennych, wstaliśmy o 4 nad ranem, szykując się do zdobycia przełęczy. Ja, profilaktycznie biorąc leki przeciw chorobie wysokościowej zwiększające produkcję czerwonych krwinek, czułem się dobrze, jednak Michał wziął pierwszą tabletkę dopiero w nocy, co zaskutkowało u niego objawami choroby, kaszlem, sinymi ustami i zmęczeniem. Dalsze zwiększanie wysokości mogło być groźne, szczególnie, że baza nie miała aparatu tlenowego, a my już przez dwa ostatnie dwa dni robiliśmy 1000 zamiast zalecanych 500m wzniesienia. Nie chcąc naciskać na Michała, poczekaliśmy do 6 rano i zdecydowaliśmy się na powolną wspinaczkę i ciągłą obserwację reakcji organizmu.







Na tej wysokości dało się już wyraźnie odczuć zmniejszoną gęstość powietrza. Mimo dość powolnego tempa i nie tak dużej stromizny, każdy krok był dużym wysiłkiem, a wysokie tętno i ciężki oddech towarzyszyły nam przez cały dzień. Po 3h przedzierania się w grząskim śniegu osiągnęliśmy tablicę z napisem Thorong La Pass 5416m n.p.m. Szczęśliwi, zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcia, zjedliśmy snickersa i nie chcąc ryzykować nasilenia objawów, szybko ruszyliśmy w 1600-metrowe zejście. Druga strona przełęczy odkryła przed nami całkowicie inny krajobraz, pozbawiony roślinności, z czerwonymi skałami, przypominający trochę Mongolię.







sukces!

Po zejściu poczucie przygody trochę w nas zmalało, nie było już żadnego celu, jedynie monotonny marsz w dół. Nie chce przez to powiedzieć, że widoki były mniej zachęcające, po prostu kwestia psychiki. Mimo opóźnionego startu dotarliśmy do Muktinath położonego o 4h ciągłego schodzenia za Thorung Pass. Bob Marley Hotel zrobił swoje w relaksowaniu nas po ciężkiej przeprawie...


Dzień IX - Muktinath - 3800m, 121km

Muktinath jest miejscem, z którego zdecydowana większość trekkerów rezygnuje z dalszej wędrówki i bierze jeepa do Jomsom, z którego to można za 100$ polecieć niewielkim samolotem śmigłowym lub dalej przedostać się autobusami do samej Pokhary. My, mając jeszcze trochę czasu i motywacji w zanadrzu, kontynuowaliśmy zejście niesamowicie wietrzną i piaszczystą doliną, od teraz idąc już nie ścieżką, a ubitą drogą, po której poruszały się również wszystkie pojazdy wzniecające za sobą tumany kurzu. Koło południa, znurzeni dość monotonnym krajobrazem i ciągłym zakrywaniem twarzy przed piaskową zamiecią, zatrzymaliśmy kierowcę ciężarówki, który za drobną opłatą zabrał nas ostatnie kilka kilometrów do Jomsom.

turniej strzelecki w Muktinath
Jako, że było zbyt wcześnie by kończyć tam dzień, kontynuowaliśmy marsz, jednak w głowach pojawił się już plan zakończenia trasy, która przemieniła się w zwykłe maszerowanie po poboczu. Także w kolejnej wiosce, gdy tylko nadarzyła się okazja, Michał złapał autobus jadący do mającego więcej połączeń Tatopani, a ja po chwili wahania zdecydowałem się na zostanie na szlaku przez jeszcze dzień lub dwa dłużej. Szczególnie, że miałem okazję nie iść dalej samotnie, gdyż znalazłem zastępstwo w osobie Franz'a, Niemca, który od 2,5 roku podróżował po świecie. Nie żałowałem swojej decyzji, bo od momentu rozłączenia z Michałem, trasa odbiła od głównej drogi i biegła przez naprawdę przyjemne okolice, wiodąc miejscami przez lasy i sady owocowe. Zatrzymaliśmy się na 152km szlaku, w wiosce Tukuche.



Dzień X - Tukuche - 2950m, 152km

Schodzenia nie wymagało już takiego wysiłku, dlatego więcej czasu można było poświęcić na rozmowę nie łapiąc zadyszki, a utrzymując dobre tempo. Gdy koło południa zrobiliśmy już 20km, zatrzymaliśmy się w Ghasa na lunch. Czekając na posiłek, jeden z miejscowych poinformował nas, że gdybyśmy wzięli następny autobus, do wieczora bylibyśmy w Pokharze. Co prawda mieliśmy plan dalszego schodzenia, jednak informacją tą zasiane zostało ziarenko zwątpienia, które rzucone na masywny dal bat, zakiełkowało decyzją o zakończeniu trekingu w tym właśnie miejscu. Na pożegnanie udało się nam jeszcze wziąć udział w weselnym pochodzie tanecznym i po 4 godzinach spędzonych w jeepie na ekstremalnie wyboistej drodze, dotarliśmy do Beni, skąd wzięliśmy już normalny autobus kursujący do Pokhary.












Bilans wyprawy to dziesiątki tysięcy kalorii spalonych na dystansie 170km, przy wzniesieniu z 820m do maksymalnych 5416m n.p.m., setki zdjęć niesamowitych widoków, kilkanaście nowych, dobrych znajomości, kolejne zarzucone kilogramy (od momentu wyruszenia we wrześniu zgubiłem jakieś 8kg masy ciała), kilka odcisków, poparzona skóra twarzy oraz głębokie natchnienie duchowe wynikające z kontaktu z naturą. Myślę, że nieźle jak na 10 dni...