środa, 15 maja 2013

11-21.04.2013 / Lumbini, Chitwan, Pokhara, Nepal

Gdyby nie wielka brama z napisem "Welcome to Nepal" można byłoby nie zauważyć, że Sunauli jest przejściem granicznym. Nikt nikogo nie zatrzymuje, nie ma kontroli bagażu, a sprzedawcy po stronie nepalskiej przyjmują indyjską walutę. I choć mogliśmy przejść granicę nie będąc niepokojonym przez strażników, wiedzieliśmy że brak pieczątki może przysporzyć nam kłopotów w przyszłości. Biuro imigracyjne znaleźliśmy gdzieś między sklepem metalurgicznym a warzywniakien, z tablicą informacyjną schowaną za jeszcze innym straganem. Było o tyle łatwiej, że dotarliśmy tam rano, bo podobno w godzinach nocnych żeby dostać pieczatkę, urzędników trzeba budzić. Już po stronie nepalskiej, w trochę lepiej oznaczonym biurze imigracyjnym dostaliśmy naklejkę z wizą (30$, możliwa zapłata w rupiach nepalskich, jednak po niekorzystnym kursie) i zaczęliśmy rozglądać się za transportem do nieodległego Lumbini - miejsca narodzin Buddy. Ku naszej uciesze, z braku miejsc, kierowca zaproponował nam miejsca na dachu autobusu, na co z ochotą przystaliśmy. Wdrapując się po drabince zahaczyłem jeszcze o coś plecakiem, a tym czymś okazały się linie wysokiego napięcia przebiegające nad autobusem. Na szczęście w większości miejsc Azji, pokryte są one plastikową izolacją, z tego chyba powodu nie usmażyłem się na miejscu. W każdym razie, szczęśliwi, że możemy przemieszczać się jak prawdziwi lokalsi, z wysokości dachu obserwowaliśmy okolicę. 



Silnie hinduski Nepal, w rejonie poza Himalajami, kulturowo czy architektonicznie niewiele wydawał różnić się od Indii, czego jednak nie można powiedzieć o fizjonomii mieszkańców. A konkretnie mieszkanek, bo wspólnie przyznaliśmy, że Nepalki są dużo bardziej urodziwe niż ich koleżanki po drugiej stronie granicy i prawdopodobnie dzięki wpływom tybetańskim, bardziej zróżnicowane. Można odnaleźć tu twarze z całego spektrum między pociągłą,typowo Indyjską, aż po sympatyczne chińskie, pucowate "buły", które przypominały mi dobre czasy z Państwa Środka. Zadziwił nas również niespodziewany styl ubioru młodych Nepalczyków, pojawiały się szpilki, czapki z daszkiem i różne ozdoby, jednak wszystko noszone z gustem, z czym Indyjczycy mają często problem. Nowoczesny ubiór zaskoczył nas tym bardziej, że Nepal, jest jednym z najbiedniejszych państw świata, wytłumaczyć to jednak można, że okolice Lumbini są celem pielgrzymek hindusów i buddystów z całego świata, w dużej mierze bogatszej ich części, którą stać na przybycie w to miejsce. Ma ono znaczenie symboliczne, dlatego dla nie-pielgrzymów jak my, był to po prostu przyjemny spacer alejami wśród kilku świątyń, stawów i co ważniejsze stoisk z momo.



Po Lumbini przenieśliśmy się do wydawać się nieodległego na mapie Sauraha, będącego miejscem wstępu do Chitwan, jednego z największych parków narodowych w Azji, słynącego głównie z obecności niezwykle zagrożonych tygrysów bengalskich. Dotarcie tam zajęło nam prawie cały dzień, trasa przebiegała w niesamowitej, górskiej scenerii, także mieliśmy tego dnia namiastkę Himalajów i umiejętności nepalskich kierowców, którzy o ile to możliwe są jeszcze bardziej niebezpieczni niż ci w Indiach (2 dni - 2 wypadki, w tym jeden gdzie nasz kierowca po prostu zepchnął motocyklistę do rowu i kontynuował jazdę). W samym Sauraha, spotkaliśmy się, z niemiłą informacją, że władze parku postanowiły trzykrotnie zwiększyć cenę wstępu (do 1500 nepalskich rupii ~ 55zł), czym również zachęciły lokalnych sprzedawców do uczynienia tego samego z cenami produktów. 



Ostatecznie zrezygnowaliśmy z fajerwerków typu safari na słoniach i zdecydowaliśmy się na 1,5-dniowy trekking z prywatnymi przewodnikami. Zaopatrzeni w plecaki pełne ciastek, pierwszego dnia przedzieraliśmy się przez 25km puszczy o różnej gęstości, raz o mało nie wpadając na wielkiego jak samochód nosorożca, który gdyby nie wyjątkowo otępione zmysły, zaszarżowałby na każdego przekraczającego jego terytorium. Śladów tygrysa niestety/na szczęście nie było, chociaż o rzadkości jego występowania świadczy fakt, że nawet nasz przewodnik z 10-letnim doświadczeniem widział go jedynie kilka razy (update: niedługo po naszej wizycie tygrys rozszarpał dwójkę miejscowych). Kolejny dzień po tzw. homestay (w teorii nocleg z lokalną rodziną, w praktyce kolejny guesthouse) na granicy parku to kilka nudnych krokodyli smażących się na brzegu rzeki i męczący powrót w 35-stopniowym upale. Z jednej strony pozostawał niedosyt, że brak panter, niedźwiedzi i innych stworzeń z Księgi Dżungli, z drugiej strony jednak to nie zoo i trudno się dziwić, że zwierzęta nie ustawiają się w kolejce po dokarmianie.


tygrysia lapa

Z Chitwan to zaledwie 8h autobusem (Nepal nie ma żadnych linii kolejowych) i dotarliśmy do położonej u stóp Himalajów Pokhary, najbardziej turystycznej miejscowości Nepalu i bazy wypadowej do Annapurna Circuit, uznawanej za jedną z najpiękniejszych tras trekingowych na świecie. Pierwsze dwa dni spędziliśmy na kolekcjonowaniu niezbędnego sprzętu (głównie ciepłe ubrania, w wyższych partiach w czasie śnieżyc, odczuwalna temperatura mogła spadać do 20 stopni poniżej zera) i szykowania się do rozstania, gdyż zdecydowałem się odłączyć od moich dotychczasowych towarzyszy i zrobić pełną trasę, zamiast jej popularniejszej, skróconej wersji.









2 komentarze:

  1. Mało tu o strojach nepalskich .Chcę zrobić lalkę-przypominającą strojem ich kulturę.Omniej znanych krajach mało fotografii o ludziach i ich zyciu codziennym.

    OdpowiedzUsuń
  2. Świetna sprawa. Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń