wtorek, 14 maja 2013

24.03-07.04.2013 / Rajastan, Indie

Powierzchniowo większy niż Polska Rajastan, słynie z suchego klimatu oraz kolorowych miast, wyłaniających się niczym oazy z pustynnych piasków. Jedno z nich - Udaipur, leży 18h pociągiem od Mumbaju, jednak mając general ticket (patrz poprzedni wpis), odczuwalny czas jazdy można spokojnie pomnożyć razy dwa albo po prostu nieskończoność. Szczególnie jeżeli poprzedniej nocy spało się 2h po pożegnalnym spotkaniu w Mumbaju. Przez większość czasu siedziałem na podłodze z podkurczonymi nogami, jednak od pewnego momentu zacząłem obsesyjnie postrzegać każdą płaską powierzchnię jako potencjalne miejsce do spania, każdy metr kwadratowy brudnej, oplutej podłogi był dla mnie wtedy hotelem Hilton. Jednak nawet na to nie mogłem liczyć, wszystko, łącznie z powierzchnią pod nogami szczęściarzy na siedzeniach było gęsto pokryte Indyjczykami. Ostatecznie w desperacji mój wybór padł na półki bagażowe, będące po prostu rzędem prętów o długości około 45cm podwieszonych zaraz pod sufitem, jednak dały mi one upragnione 2 godziny snu. 

Udaipur



Już na dworcu w Udaipurze spotkałem 4-osobową grupę z którą podzieliłem rikszę a następnie pokój hotelowy. To co początkowo wydawało mi się dwoma parami: amerykańską i azjatycką, okazało się lesbijką z Kolorado, Kanadyjką chińskiego pochodzenia, amerykańskim nauczycielem i Koreańczykiem, który zostawił swoją dziewczynę w kraju. Do tego w dniu naszego poznania miał 26. urodziny (27. według kalendarza koreańskiego, gdzie w dniu narodzin ma się już rok), tak więc było aż zanadto powodów do świętowania. Wieczór spędziliśmy na dachu bajecznie położonej restauracji, z wysokości obserwując ulice miasta, w którym toczyła się akcja filmu "Octopussy" z Jamesem Bondem (co do teraz świętuje się codziennym, wieczornym seansem w dosłownie każdym lokalu w mieście).


Następnego dnia czekaliśmy w ekscytacji na rozpoczęcie jednego z najważniejszych, a z pewnością najweselszych świat hinduskich - Holi. Wieczorem odbyło się oficjalne rozpoczęcie, okraszone przydługim i nudnym występem tanecznym Indyjskich transwescytów (ku uciesze lokalnych mężczyzn mających namiastkę prawdziwych kobiet), a przypieczętowane spaleniem 8-metrowej kukły/słupa siana poprzez odpalenie łańcucha fajerwerków położonego pośród zgromadzonych. Z tłumu jakimś cudem zostałem wypatrzony przez Sławę i Krzyśka, z którymi poznałem się dokladnie pół roku wcześniej w Mongolii. Kolejne i prawdopodobnie nie ostatnie przypadkowe spotkanie w tym miliardowych kraju.




Właściwe Holi zaczynało się jednak dopiero następnego dnia, uzbrojeni w worki z kolorowym proszkiem ruszyliśmy naszą grupą w 5-godzinne szaleństwo polegające na obrzucaniu każdej napotkanej osoby farbą, krótkim przytuleniu i wesołym okrzykiem "Happy Holi!". Ten jeden dzień, w którym ulice wszystkich indyjskich miast zmieniają się w tęczowe potoki, przez wielu odwiedzających uznawany jest za jedno z najbardziej pozytywnych wydarzeń w tym kraju (choć w przypadku turystek, zaburzony przez Indyjczyków traktujących to bardziej jako święto obmacywania, dlatego Hinduski sporadycznie biorą udział w zabawie).







Następnego dnia, wciąż nie mogąc pozbyć się kolorowych plam na ciele, udaliśmy się do Jaisalmer, miasta z olbrzymim fortem i zarazem głównej bazy wypadowej na "camel safari". Kolejne 3 dni spędziliśmy na pustyni, 50km od granicy z Pakistanem, ujeżdżając dromadery w chłodniejszej porze dnia, 45-stopniowe upały przeczekując w cieniu drzewa i delektując się przygotowanymi na ogniu chapatti (tradycyjny placek chlebowy) z warzywami, a chłodne wieczory spędzając na piaszczystych wydmach pod gwieździstym niebem w towarzystwie setek skarabeuszy. Przeżycie ciekawe, jednak zbyt latwe, zorganizowane i komercyjne, dlatego w żaden sposób nieporównywalne do tego z Gobi.

Jaisamer












Po powrocie do cywilizowanego świata, czekał na nas tylko szybki prysznic i transfer do Pushkar, miejsca w którym według wierzeń storzyl Brahma, a które poza centralnie położonym świętym jeziorem niewiele wyróżniało się od innych miast Rajastanu. Do tego prohibicja na alkohol nie pozwoliła nam zabawić tam na długo. 


Fort w Jaipur





Stolica Rajastanu - Jaipur, to głównie czas na dobre jedzenie, wyśmienity rum Old Monk oraz przede wszystkim Himmatwala, bollywoodzki hit kinowy. Ciężko powiedzieć, co mimo braku angielskich napisów zatrzymało nas na 3-godzinnym seansie. Reakcja widzów wstających z siedzeń i wiwatujących na widok głównego bohatera, czy może ogólna absurdalność akcji pełnej przerysowanych, wąsastych postaci, niezapowiedzianych akcji tanecznych i kreskówkowych odgłosów przy scenach walki, z najważniejszą, w której mężczyzna pokonuje tygrysa zamaszystym sierpniowym w szczękę. 

Jaipur

Zostawiając Rajastan z dobrymi wspomnieniami i nadzieją na opuszczenie piekielnych upałów, cała 5-osobowa grupa w ruszyła do północnego stanu Uttar Pradesh.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz