poniedziałek, 19 listopada 2012

04-08.11.2012 / Yangshuo/Nanning

Po kolejnych 12 godzinach, tym razem spedzonych w kozetce i nastepnych 6 w busie bladzacym gdzies wsrod pomniejszych wiosek wyladowalismy ostatecznie w Monkey Jane's Hostel w Yangshou, miasteczku polozonym nad wijaca sie miedzy kopcowatymi gorami rzeka Li. Sam hostel jak i jego ekscentryczna właścicielka - Jane, był jednym ze najciekawszych jakie spotkaliśmy na swojej drodze. Życie towarzyskie toczyło się wokół baru znajdującego się na dachu budynku za trwającymi prawie przez cały czas happy hours, gdzie Jane wyzywała gości do pojedynków w beer ponga i innych alko-konkurencji. 





Pierwszego dnia wybraliśmy sie rowerami na poszukiwanie Mostu Smoka by zgubić się oczywiście  gdzieś pośród niekończących się sadów i tego już wieczoru wiedzialem, że będzie zbyt dobrze, by opuścić to miejsce zaledwie po jednej nocy. 



Zbliżające się załamanie pogody i tak prawdopodobnie uniemożliwiłoby dostrzeżenie wyjątkowości pól ryżowych Yuanyang, których zalane tarasy odbijają promienie słoneczne tworząc niesamowitą mozaikę. Dlatego zamiast kolejnego dnia spędzonego w pociągu mieliśmy kąpiel błotną oraz gorące źródła w jednej z pobliskich jaskiń. Trzeci dzień zamiast wspinaczki skałkowej przyniósł ulewne deszcze i rozstanie z moimi dotychczasowymi kompanami - Andri'm i Joelem, których wiza pozwalała na pozostanie w Chinach na kolejny miesiąc. 


Szybko jednak znalazłem  kolejnych potencjalnych współtowarzyszy podróży Tima i Tima z Chicago, których poznałem oczekując 3 dni na wizę wietnamską. W Nanning, 6 godzin jazdy od Yangshou, żeby nie było podejrzeń, że się zasiedziałem.









Jakie właściwie mam odczucia puszczając Chiny? Przede wszystkim to niedosyt, że brak Pałacu Letniego, Gór Białych, Wąwozu Skaczącego Tygrysa, Hongkongu i setek innych miejsc na które potrzebowałbym dodatkowych miesięcy. I choć 95% to wrażenia pozytywne, to chciałbym również napisać o mniej przyjemnych rzeczach. Trzeba tu wspomnieć i pewnych zachowaniach Chińczyków, które nas będą drażnić a dla nich są niezauważalne. A są nimi hałaśliwość i bycie obrzydliwym w szerokim tego słowa znaczeniu. Chińczycy bez przerwy krzyczą, mlaskają, śpiewają, gwiżdżą i puszczają muzykę za telefonów. Od ile jest to do zniesienia na ulicach, to przy kilkunastogodzinnej jeździe słuchawki za głośna muzyką są koniecznością. Nie ma jednak sposobu na zmniejszenie irytogenności okucia. Bo nie jest to zwykłe plucie. To ściąganie śluzu aż gdzieś z płuc, trwające kilka sekund,  powtarzane co kilka minut a opróżniane na ulicy, w barze podczas podawania posiłku czy w pociągu, gdzie flegma ląduje między twoimi butami. Jeżeli masz pecha, siedzisz pomiędzy dziadkiem za gruźlica a matką za małym dzieckiem, które nie mając pieluch, załatwia się pod siebie, co umożliwiają mu specjalne spodnie za wyciętym krokiem. W takich momentach pozostaje modlić się by pociąg nie zmienił przechyłu, w przeciwnym wypadku zawartość podłogi zaleje twój plecak. Do tego naprzeciwko siedzi plujący łupinkami amator słonecznika i niespełniony muzyk, który w przypływie uniesienia wygwizduje ulubione melodie i 3 nad ranem.

niedziela, 11 listopada 2012

01-03.11.2012 / Zhanjiajie

Gdy okolo 1 w nocy dotarlismy do stacji przesiadkowej, nasza misja bylo zdobycie biletow na odjezdzajacy za okolo godzine pociag do Zhangjiajie. Szukajac w pospiechu kasy biletowej, przypadkowo wszedlem do “waiting room” od niewlasciwej strony, czyli wyjscia na perony. Zostalo to szybko zauwazone przez pania porzadkowa, ktora skarcila mnie wspomagajac sie megafonem. Zwrocilo to uwage kilkuset osob znajdujacych sie w hali do tego stopnia, ze czesc tlumu wstala a dookola zapanowala calkowita cisza. Czujac na sobie wzrok widowni, oczekujacej mojego kolejnego ruchu, pomachalem i wycofalem sie w bezpieczne miejsce. Warto dodac, ze o ile w centrum Pekinu czy Szanghaju, widok “westernersa” nie budzi wiekszych emocji, o tyle wyjezdzajac na prowincje bialy staja sie niejako miejscowa atrakcja. Takze za kazdym razem, wsiadajac do pociagu z otwartym wagonem, pierwsze kilkanascie minut czulismy sie jak w sali kinowej, z calymi rzedami ludzi odwroconych w nasza strone i obserwujacych nasze zachowanie. Jeszcze bardziej odczuwalne jest to na ulicach, gdzie przechodnie zatrzymuja sie na nasz widok, samochody zwalniaja, co kilka krokow slyszamy przyjazne “hello” a co kilkadziesiat mamy robione zdjecie. W Chinach kazdy bialy moze byc gwiazda, niestety z tego zalozenia wychodza rowniez niektorzy sprzedawcy narzucajac nawet 5-krotnie wyzsze ceny. Dlatego zawsze warto orientowac sie ile kosztuje dana usluga, by miec podstawe do targowania.Gdy ostateczie udalo sie nam znalesc kase biletowa, okazalo sie ze nie ma juz miejsc na lezanki, co oznaczalo kolejne 12 godzin spedzone w scisku i halasie.

Gdy z lekkim opoznieniem i opuchnietymi od ciaglego siedzenia kostkami dotarlismy do Zhangzjiajie, wydawalo sie nam, ze znalezienie Zhangjiajie Cun, czyli wioski graniczacej z parkiem narodowym nie bedzie wiekszym problemem. Zajelo nam jednak ponad godzine zdobycie informacji o busie zmierzajacym do oddalonej o 50km miejscowosci, ktora okazala sie nie wioska, a okolo 20-tys miastem. Zaskoczenie typowe dla Chin, tak samo wczesniejsze Huangshan i Zhangjiajie, opisywane jako lezace wsrod gor “town” czyli “miasteczko”, okazywaly sie liczacymi po 1,5mln miekszancow kolosami.

Po wyjsciu z busa w kilka sekund zostalismy osaczeni przez miejscowy gang motocyklowy, nasze plecaki powedrowaly na motory, a nam nie zostalo nic innego niz nadac kierunek “cheapest hostel”. Po 200m jezdzie dotarlismy do recepcji, gdzie zaoferowano nam zaskakujaco niska cene 150 juanow za pokoj 3-osobowy. Herszt bandy wypelnil blankiet hotelowy, piszac prawdopodobnie po raz pierwszy raz w zyciu alfabetem lacinskim, stawiajac moje miejsce urodzenia razem z data waznosci paszportu.
Po kilkunastu minutach od rozpakowania plecakow, uslyszelismy pukanie. Wiesc, ze przybylismy do miasta szybko sie rozeszla, bo w naszych dzwiach stala malutka Chinka, lamanym angielskim tlumaczaca, ze jest przewodnikiem i chcialaby nam pomoc. Poczatkowo domowilismy, jednak po jej zapewnieiach, ze nie chce pieniedzy a jedynie pocwiczyc jezyk, umowilismy sie na spotkanie o 8 rano nastepnego dnia.






Lisa okazala sie bardzo pomocna przy zwiedzaniu olbrzymich terenow parku, ktorego gory na zywo robie jeszcze wieksze wrazenie, niz te latajace w trojwymiarze. Za towarzystwo Lisy, jej mamy i ciotek, moglismy odwdzieczyc sie jednie pamiatkami z naszych krajow, w tym koszulka reprezentacji Polski.





Nastepny dzien przywital nas ulewa, takze odpuscilismy zwiedzanie kolejnych czesci parku, co przyszlo nam z ciezkim sercemy, gdyz bilet wstepu kosztowal blisko 200 zl i byl wazny przez 3 dni. Niestety, China przestaja byc tanim krajem, w momencie gdy mamy ochote na zwiedzanie i imprezowanie, a nie ukrywajmy, sa to glowne cele wiekszosci przybyszow do Kraju Srodka. Placi sie za wszystko, wstepy do parkow, ogrodow, muzeow, swiatyn, wiezowcow, nawet niewielkie wzgorza maja swoje kasy biletowe.






Wiekszosc dnia spedzilismy krecac sie po malych uliczkach ze straganamii i okolo 17 udalismy sie na dworzec kolejowy, gdzie po raz pierwszy udalo sie nam zdobyc bilety na lezanki. Podczas obowiazkowego na wszystkich dworcach przeswietlenia bagazu, zostalem wezwany przez strazniczke. Okazalo sie, ze w moim plecaku znaleziono dosc duzy noz, przedmiot zakazany, ze wzgledu na zblizajaca sie zmiane lidera partii komunistycznej w Pekinie. Strazniczka oswiadczyla, ze noz musi zostac skonfiskowany, lub odeslany do Polski i na nic zdawaly sie moje tlumaczenia, ze jade 1500km na poludnie od Pekinu, ze noz jest drogim prezentem od ojca a nie mam wystarczajaco czasu na nadanie paczki. Ostatecznie zostalem zabrany do malego pomieszczenia, gdzie oficer policji, po kilku minutach prosb sympatycznej strazniczki zgodzil sie na ukrycie noza gleboko w plecaku. Zostala mi przydzielona eskorta, ktora towarzyszyla mi w drodze na peron. Tam jednak, okazalo sie, ze moj pociag ma ponad godzine opoznienia, co oznaczalo ze musialbym nadac paczke. Widzac idaca w moim kierunku grupe policjantow, wykonalem niezbyt chyba rozsadny manewr ukrycia noza w plecaku Joela, z nadzieja, ze uwierza oni w wersje, ze noz po prostu zniknal. Okazalo sie jednak, ze przyszli oni jedynie by zabrac moja eskorte na zebranie, co oddalilo wizje aresztowania pod zarzutem zamachu na przyszlego prezydenta Chin…

Galeria Chiny

29-31.10.2012 / Huangshan

Z samego rana po raz pierwszy od przyjazdu do Chin opuscilismy metropolie i ruszylismy w 6-cio godzinna podroz autobusem do Huangshan, jednego z najbardziej malowniczych gor w Panstwie Srodka. Z powodu tykajacego zegara w mojej wizie, poczatkowo chcialem odpuscic to miejsce, jednak ktorejs nocy zwiedzjac Szanghaj metoda “pub crawl” spotkalem pewnego Szkota, ktory wlasnie konczyl podroz dookola swiata. Polecil on wschod slonca nad Gorami Zoltymi, jako jedno z najlepszych widokow w trakcie podrozy, co potwierdzil swoimi zdjeciami i zmusil mnie jednoczesnie do zorganizowania dodatkowych dwoch 2 z zaledwie 10 jakie zostaly mi na pobyt w Chinach.

Od samego rana mialem zle przeczucia odnosnie pogody, juz w Szanghaju bylo wilgotno i mgliscie, a gdy dotarlismy do oddalonej o 600km na zachod miejscowosci Huangshan, zlapala nas ulewa, ktora polaczona z mgla ograniczala widocznosc do kilkunastu metrow. Stanelismy przed nielatwa decyzja: A – opuscic Gory Zolte oszczedzajac 200 juanow na bilecie i ruszyc 1000km na zachod do kolejnej destynacji. B – ruszyc w gory mimo ulewy, nocowac na szczycie, modlac sie o lepsza pogode. C – zostac na noc u podnozy, modlac sie o lepsza pogode przy lokalnym trunku (baijiu, biale wino – 53%).

Plan C byl najbardziej przekonujacy i okazal sie optymalnym, bo ranek przywital nas promieniami slonecznymi i jedynie niewielkim kacem (rada dla podrozujacych po Chinach: paleczki i miseczki na stole w barze, to nie zestaw perkusyjny, kucharz poda kosci kurczaka z ryzem, jezeli beda uzywane w niewlasciwy sposob. Rada nr 2: wychodzac wieczorem z hostelu, upewij sie ze wracajac nie zastaniesz lancuchow na drzwiach i zgaszonych swiatel).

Przy pomocy Mr. Chonga, jedynego jak dotad Chinczyka mowiacego z brytyjskim akcentem, poznalismy mozliwe trasy dojscia na szczyt i zarezerwowalismy miejsce w schronisku.
Gdy udalo sie nam zostawic halasliwe grupy chinskich turystow w nizszych partiach, moglismy wreszcie zostac sam na sam z natura, co bylo mila odmiana po 20 dniach spedzonych w miejskiej dzungli. Pokonujac tysiace kamiennych stopni wsrod bajecznych pejzazy, przyspieszajac kroku przy spotkaniach z wezami i dzikimi malpami o zmierzchu dotarlismy do schroniska. Caly wieczor udzielalo mi sie podekscytowanie zblizajacym sie wschodem slonca, ktory mial przyniesc jedno z najbardziej magicznych widokow w moim zyciu. Prawdopodobnie inny rodzaj ekscytacji udzielal sie Joelowi, ktorego wieczorny prysznic zostal brutalnie przerwany przez pewnego Chinczka, ktory wszedl mu do polaczonej z sedesem kabiny o wymiarach 1,5 x 1,5m i najzwyczajniej w swiece zrobil “dwojke”. Mysle, ze zadne ilosci mydla nie zdolaly oczyscic zbrukanej jego psychiki. Spiac zapewne spokojniejszym snem niz Joel, zerwalem sie przed 5 rano, by zajac odpowiednie miejsce do fotografii. Niestety spotkalo mnie jak dotad najwieksze rozczarowanie w podrozy, gdyz zamiast tego:

...mialem to:


Pogoda poprawila sie dopiero po poludniu w nizszych partiach, takze przekraczjac wyjsciowa brame pomimo niesamowitych widokow, czulem lekki niedosyt. Tym bardziej jednak z nadzieja oczekiwalem nastepnego celu podrozy – Zhangjiajie, czyli inspiracji Jamesa Camerona do stworzenia “latajacych gor” w Avatarze.
















Korzystajac po raz kolejny z uslug Mr. Chong’a dotarlismy do stacji kolejowej w Huangshan, gdzie przy pomocy pisma obrazkowego udalo sie nam zakupic bilety na pierwszy pociag, w ktorym mielismy spedzic 6 godzin na tzw. “hard seats”. Chinskie “twarde siedzenia” nie sa wcale takie twarde, jednakze gdy dotarlismy do Yingtang, zapragnelismy spedzic kolejne 12 godzin w wagonie sypialnym.

22-29.10.2012 / Szanghaj

Szanghaj, w ktorym doliczono sie ponad 400 budynkow przekraczajacych 100m wysokosci jest jednym z najwiekszych, najnowoczesniejszych i najbogatszych miast swiata. Jest rowniez pozbawiony tego chinskiego uroku jaki otacza Pekin. Tutaj jest to po prostu ciagnacy sie po horyzont las wiezowcow, ktory jednak widziany noca z wysokosci prawie 500m jest niezapomnianym przezyciem. Tak samo jak jazda na szczyt Shanghai World Financial Center winda poruszajaca sie z predkoscia 10m/s czy spacer po przeszklonym tarasie na 94 pietrze.









Pomimo, ze czulem sie juz dosc nasycony wielkomiejskim zyciem, nie przeszkodzilo mi to po raz kolejny w spedzeniu tu tygodnia zamiast planowanych 3 dni, szczegolnie, ze udalo mi sie znalezc nocleg u znajomej, z ktora jakies 15 lat temu spedzalem wakacje nad naszym morzem (Halinka, wielkie podziekowania raz jeszcze i przepraszam, ze bylem zlym wspolokatorem :P ).


teatr w wodnej wiosce pod Shanghai'em