niedziela, 11 listopada 2012

29-31.10.2012 / Huangshan

Z samego rana po raz pierwszy od przyjazdu do Chin opuscilismy metropolie i ruszylismy w 6-cio godzinna podroz autobusem do Huangshan, jednego z najbardziej malowniczych gor w Panstwie Srodka. Z powodu tykajacego zegara w mojej wizie, poczatkowo chcialem odpuscic to miejsce, jednak ktorejs nocy zwiedzjac Szanghaj metoda “pub crawl” spotkalem pewnego Szkota, ktory wlasnie konczyl podroz dookola swiata. Polecil on wschod slonca nad Gorami Zoltymi, jako jedno z najlepszych widokow w trakcie podrozy, co potwierdzil swoimi zdjeciami i zmusil mnie jednoczesnie do zorganizowania dodatkowych dwoch 2 z zaledwie 10 jakie zostaly mi na pobyt w Chinach.

Od samego rana mialem zle przeczucia odnosnie pogody, juz w Szanghaju bylo wilgotno i mgliscie, a gdy dotarlismy do oddalonej o 600km na zachod miejscowosci Huangshan, zlapala nas ulewa, ktora polaczona z mgla ograniczala widocznosc do kilkunastu metrow. Stanelismy przed nielatwa decyzja: A – opuscic Gory Zolte oszczedzajac 200 juanow na bilecie i ruszyc 1000km na zachod do kolejnej destynacji. B – ruszyc w gory mimo ulewy, nocowac na szczycie, modlac sie o lepsza pogode. C – zostac na noc u podnozy, modlac sie o lepsza pogode przy lokalnym trunku (baijiu, biale wino – 53%).

Plan C byl najbardziej przekonujacy i okazal sie optymalnym, bo ranek przywital nas promieniami slonecznymi i jedynie niewielkim kacem (rada dla podrozujacych po Chinach: paleczki i miseczki na stole w barze, to nie zestaw perkusyjny, kucharz poda kosci kurczaka z ryzem, jezeli beda uzywane w niewlasciwy sposob. Rada nr 2: wychodzac wieczorem z hostelu, upewij sie ze wracajac nie zastaniesz lancuchow na drzwiach i zgaszonych swiatel).

Przy pomocy Mr. Chonga, jedynego jak dotad Chinczyka mowiacego z brytyjskim akcentem, poznalismy mozliwe trasy dojscia na szczyt i zarezerwowalismy miejsce w schronisku.
Gdy udalo sie nam zostawic halasliwe grupy chinskich turystow w nizszych partiach, moglismy wreszcie zostac sam na sam z natura, co bylo mila odmiana po 20 dniach spedzonych w miejskiej dzungli. Pokonujac tysiace kamiennych stopni wsrod bajecznych pejzazy, przyspieszajac kroku przy spotkaniach z wezami i dzikimi malpami o zmierzchu dotarlismy do schroniska. Caly wieczor udzielalo mi sie podekscytowanie zblizajacym sie wschodem slonca, ktory mial przyniesc jedno z najbardziej magicznych widokow w moim zyciu. Prawdopodobnie inny rodzaj ekscytacji udzielal sie Joelowi, ktorego wieczorny prysznic zostal brutalnie przerwany przez pewnego Chinczka, ktory wszedl mu do polaczonej z sedesem kabiny o wymiarach 1,5 x 1,5m i najzwyczajniej w swiece zrobil “dwojke”. Mysle, ze zadne ilosci mydla nie zdolaly oczyscic zbrukanej jego psychiki. Spiac zapewne spokojniejszym snem niz Joel, zerwalem sie przed 5 rano, by zajac odpowiednie miejsce do fotografii. Niestety spotkalo mnie jak dotad najwieksze rozczarowanie w podrozy, gdyz zamiast tego:

...mialem to:


Pogoda poprawila sie dopiero po poludniu w nizszych partiach, takze przekraczjac wyjsciowa brame pomimo niesamowitych widokow, czulem lekki niedosyt. Tym bardziej jednak z nadzieja oczekiwalem nastepnego celu podrozy – Zhangjiajie, czyli inspiracji Jamesa Camerona do stworzenia “latajacych gor” w Avatarze.
















Korzystajac po raz kolejny z uslug Mr. Chong’a dotarlismy do stacji kolejowej w Huangshan, gdzie przy pomocy pisma obrazkowego udalo sie nam zakupic bilety na pierwszy pociag, w ktorym mielismy spedzic 6 godzin na tzw. “hard seats”. Chinskie “twarde siedzenia” nie sa wcale takie twarde, jednakze gdy dotarlismy do Yingtang, zapragnelismy spedzic kolejne 12 godzin w wagonie sypialnym.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz