poniedziałek, 14 września 2015

06-10.03.2015 / Huayana Potosi, Boliwia

Wciąż zły o sytuację na granicy, nadal nie mogłem wskoczyć w lepszy humor, który pomógłby mi w nawiązaniu jakiś kontaktów, by w przyjemnym towarzystwie spędzić ostatni miesiąc w Ameryce Południowej.


Titi Taka



Głównym planem na Boliwię było zdobycie Huayna Potosi, szczytu położonego na wysokości 6088m n.p.m, zaraz koło stolicy – La Paz oraz odwiedzenie słynnej pustyni solnej Uyuni. Plan chciałem zrealizować jak najszybciej, dlatego po jednej nocy spędzonej na Isla del Sol na jeziorze Titi Taka położonego na granicy z Peru przeniosłem się prosto do górującego 3500m n.p.m. La Paz w celu zaaklimatyzowania się przed próbą zdobycia swojego pierwszego sześciotysięcznika.

La Paz, ze względu na ukradziony sprzęt straciłem ochotę na robienie zdjęć 
przedwspinaczkowy posiłek
Miasto samo w sobie nie jest może zbyt urocze, głównie sypiące się budynki z czerwonej cegły, kilka kościołów i placyków, niesamowite wrażenie robi jednak samo położenie, wśród gór, kanionów, zbocz skalnych, idealne miejsce na trening biegowy przed wspinaczką. W hostelu udało mi się namówić pewnego młodego Duńczyka na dołączenie do wyprawy i po sprawdzeniu kilku agencji, wierząc w nasze wrodzone zdolności wspinaczkowe zdecydowaliśmy się na wersję 2-dniową, z pominięciem szkolenia ze zdobywania lodowych ścian przy pomocy czekanów. Agencja dostarczyła nam sprzetu, kaski, kombinezony, raki, czekany i wszystko co pozwala nie zamarznąć podczas 6-cio godzinnej wspinaczki w kilkunastostopniowym mrozie. 






Dzień pierwszy to transport do podnóża góry i podejście do bazy położonej na 4500m, gdzie teoretycznie mieliśmy kilka godzin na sen i nabranie sił przed nocną eskapadą, jednak w praktyce dla osoby nie przyzwyczajonej do takiej wysokości sen jest praktycznie niemożliwy. Niska zawartość tlenu powoduje ból głowy i ciągłą zadyszkę, nawet leżąc w bezruchu. Dlatego cała 8-osobowa grupa, która przybyła tego dnia z misją pokonania góry w milczeniu oczekiwała północy – godziny wymarszu. Jako, że prawo wymaga by na każde dwie osoby przypadał jeden przewodnik, podzieliliśmy się na 4 grupy i spięci linami, wpakowaliśmy do ust garść liści koki i wyruszyliśmy w ciemność oświetlaną słabym światłem czołówek. 


ze względu na zamarźnięty sprzęt i ciemności, zdjęć z wchodzenia brak



Już po kilkunastu minutach marszu mój partner dysząc poprosił o przerwę, jednak przewodnik nie zgodził się, mówiąc, że częste postoje spowodują, że zbyt wyziębniemy i możemy nie dotrzeć do szczytu przed wschodem słońca, które zacznie roztapiać śnieg. Po kolejnych kilkunastu minutach widzimy, że jedna z grup światełek przed nami zawraca, prawdopodobnie wiedząc, że nie wytrzymają kolejnych 5,5h we wzrastającej wysokości i trudności. Pierwsze dwie lub trzy godziny wejścia nie wymagają zbyt dużej pracy czekanem, nachylenie jest na tyle małe, że idąc zygzakiem ciężkie buty z rakami pewnie trzymają się w głębokim śniegu. W pewnym momencie doszliśmy jednak do prawie pionowej ściany, której szczyt ginie gdzieś w migającym świetle mojej zepsutej czołówki. Na widok przeszkody poczułem strzał adrenaliny, para Brazyliczyków obok – chęć powrotu do ciepłej bazy – pozostała nas już tylko czwórka. 






Przewodnik wściekle wbijając czekan w zmarźnięty śnieg, zwinnie zaczął piąć się w celu zakopania kotwicy u szczytu. Wiedząc, że lina zabezpieczająca nas przed upadkiem jest przymocowana, zaczęliśmy naszą pierwszą wspinaczkę wysokogórską. Wbicie czekana tak wysoko i głęboko jak tylko się da, wykopanie kolcami dziur na czuby butów, podciagnięcie ciała. I tak dziesiątki razy, coraz częściej czując dodatkową wagę przypiętego do mnie partnera. Gdy dotarłem do płaskiej półki u szczytu ściany, padłem na twarz dysząc ciężko. 







Dalej znów odcinek marszu po stromym zboczu, 2-3 minutowe przerwy na wypicie już prawie całkowicie zamarźniętej wody. Byliśmy dopiero przy połowie, a palce w ręce trzymającej czekan, mimo podwójnej rękawicy odmawiały mi już posłuszeństwa, tak samo jak aparat i telefon, wszystko powoli zamarzało. Gdy przypięty do mnie liną Duńczyk po raz kolejny poślizgnął się ciągnąc nas niebezpiecznie dół, przewodnik wściekle nakazał mu powrót, co oznaczałoby koniec wyprawy dla nas wszystkich. Ten jednak zaparł się, że da radę iść kolejne 3 godziny, choć jego niebieskie, drżące z zimna usta mówiły nam coś innego. Kontynuujemy. Wschodzący księżyc oświetlał nam cel - położony wysoko nad nami, wygięty w łuk szczyt. Mimo żółwiego tempa, na każdy krok przypadał głęboki, lecz pusty oddech, jakby po raz dziesiąty wciągało się powietrze z tego samego balona. Cały czas zastanawiam się, jakim cudem ludzie są w stanie wspinać się 2,5km wyżej niż my?


Końcowy, godzinny etap zdawał się nie mieć końca, mimo że szczyt był na wyciągnięcie ręki, było tak pionowo, a śnieg tak głęboki, że każdy krok przemieszcza nas o jedynie kilkanaście centymetrów. Nie było chwili na odsapnięcie, byliśmy już powyżej poziomu chmur i było widać, że są one oświetlane od dołu i zaraz nastanie dzień. W momencie, gdy padliśmy w docelowym miejscu u szczytu, wziąłem kilka głębokich oddechów i doświadczyłem jednego z najpiękniejszych widoków życia. W oddali, przez krystalicznie czyste powietrze widać było światła śpiącego jeszcze La Paz, dookoła, pod nami rozciągał się ocean chmur, a śnieg zwiewany ze szczytu aż iskrzy się we wschodzących promieniach słońca.




Niestety nie było nam dane nacieszyć się widokiem, przewodnik nawoływał nas do schodzenia, gdyż wracaliśmy wschodnią ścianą, która szybko się nagrzewa i mogło dojść do osunięć z kilkusetmetrowej stromizny. O ile wchodzeniu przyświeca jakiś cel, schodzenie jest już po prostu niewygodną koniecznością, mordęgą i ciągłym myśleniem o wpakowaniu się do ciepłego łóżka. Czasowo dużo szybsze, jednak dużo bardziej irytujące, gdyż tym razem trzeba kontrolować ciało by nie zjechać ze zbocza na śliskim, topiącym się śniegu. Po długiej wspinaczce, nogi były tak zmęczone, że co chwila odmawiały posłuszeństwa i ktoś lądował twarzą w lodowatej breji. Wysiłek fizyczny i słońce sprawiają, że pod kilkoma warstwami ubrań pociliśmy się jak szczury, jednak mroźny, ostry wiatr nie pozwalał na choćby zdjęcie kominiarki. Po 3 godzinach dotarliśmy do bazy, jednak na naszych twarzach próżno było szukać euforii, wszyscy byli wściekli i skrajnie wyczerpani. Czekało nas jeszcze dwugodzinne zejście do podnóża góry, mogliśmy jednak zdjąć już ciężkie buty i przepocone kombinezony i przebrać się w suche rzeczy. Schodząc, wielokrotnie poślizgując się na mokrych kamieniach w końcu upadłem na ostrą skałę raniąc sobie rękę. Patrząc na kapiącą krew zrozumiałem dlaczego byłem ostrzegany, że przychodząc tu, znienawidzę Huayana Potosi...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz