Wciąż zły o sytuację
na granicy, nadal nie mogłem wskoczyć w lepszy humor, który
pomógłby mi w nawiązaniu jakiś kontaktów, by w przyjemnym
towarzystwie spędzić ostatni miesiąc w Ameryce Południowej.
Titi Taka
Głównym planem na
Boliwię było zdobycie Huayna Potosi, szczytu położonego na
wysokości 6088m n.p.m, zaraz koło stolicy – La Paz oraz
odwiedzenie słynnej pustyni solnej Uyuni. Plan chciałem zrealizować
jak najszybciej, dlatego po jednej nocy spędzonej na Isla del Sol na jeziorze Titi Taka położonego na granicy z Peru przeniosłem się
prosto do górującego 3500m n.p.m. La Paz w celu zaaklimatyzowania
się przed próbą zdobycia swojego pierwszego sześciotysięcznika.
La Paz, ze względu na ukradziony sprzęt straciłem ochotę na robienie zdjęć
przedwspinaczkowy posiłek
Miasto samo w sobie nie jest może zbyt urocze, głównie sypiące
się budynki z czerwonej cegły, kilka kościołów i placyków,
niesamowite wrażenie robi jednak samo położenie, wśród gór,
kanionów, zbocz skalnych, idealne miejsce na trening biegowy przed
wspinaczką. W hostelu udało mi się namówić pewnego młodego
Duńczyka na dołączenie do wyprawy i po sprawdzeniu kilku agencji,
wierząc w nasze wrodzone zdolności wspinaczkowe zdecydowaliśmy się
na wersję 2-dniową, z pominięciem szkolenia ze zdobywania lodowych
ścian przy pomocy czekanów. Agencja dostarczyła nam sprzetu,
kaski, kombinezony, raki, czekany i wszystko co pozwala nie zamarznąć
podczas 6-cio godzinnej wspinaczki w kilkunastostopniowym mrozie.
Dzień pierwszy to transport do podnóża góry i podejście do bazy
położonej na 4500m, gdzie teoretycznie mieliśmy kilka godzin na
sen i nabranie sił przed nocną eskapadą, jednak w praktyce dla
osoby nie przyzwyczajonej do takiej wysokości sen jest praktycznie
niemożliwy. Niska zawartość tlenu powoduje ból głowy i ciągłą
zadyszkę, nawet leżąc w bezruchu. Dlatego cała 8-osobowa grupa,
która przybyła tego dnia z misją pokonania góry w milczeniu
oczekiwała północy – godziny wymarszu. Jako, że prawo wymaga by
na każde dwie osoby przypadał jeden przewodnik, podzieliliśmy się
na 4 grupy i spięci linami, wpakowaliśmy do ust garść liści koki
i wyruszyliśmy w ciemność oświetlaną słabym światłem
czołówek.
ze względu na zamarźnięty sprzęt i ciemności, zdjęć z wchodzenia brak
Już po kilkunastu minutach marszu mój partner dysząc
poprosił o przerwę, jednak przewodnik nie zgodził się, mówiąc,
że częste postoje spowodują, że zbyt wyziębniemy i możemy nie
dotrzeć do szczytu przed wschodem słońca, które zacznie roztapiać
śnieg. Po kolejnych kilkunastu minutach widzimy, że jedna z grup
światełek przed nami zawraca, prawdopodobnie wiedząc, że nie
wytrzymają kolejnych 5,5h we wzrastającej wysokości i trudności.
Pierwsze dwie lub trzy godziny wejścia nie wymagają zbyt dużej
pracy czekanem, nachylenie jest na tyle małe, że idąc zygzakiem
ciężkie buty z rakami pewnie trzymają się w głębokim śniegu. W
pewnym momencie doszliśmy jednak do prawie pionowej ściany, której
szczyt ginie gdzieś w migającym świetle mojej zepsutej czołówki.
Na widok przeszkody poczułem strzał adrenaliny, para Brazyliczyków
obok – chęć powrotu do ciepłej bazy – pozostała nas już
tylko czwórka.
Przewodnik wściekle wbijając czekan w zmarźnięty
śnieg, zwinnie zaczął piąć się w celu zakopania kotwicy u
szczytu. Wiedząc, że lina zabezpieczająca nas przed upadkiem jest
przymocowana, zaczęliśmy naszą pierwszą wspinaczkę wysokogórską.
Wbicie czekana tak wysoko i głęboko jak tylko się da, wykopanie
kolcami dziur na czuby butów, podciagnięcie ciała. I tak
dziesiątki razy, coraz częściej czując dodatkową wagę
przypiętego do mnie partnera. Gdy dotarłem do płaskiej półki u
szczytu ściany, padłem na twarz dysząc ciężko.
Dalej znów
odcinek marszu po stromym zboczu, 2-3 minutowe przerwy na wypicie już
prawie całkowicie zamarźniętej wody. Byliśmy dopiero przy
połowie, a palce w ręce trzymającej czekan, mimo podwójnej
rękawicy odmawiały mi już posłuszeństwa, tak samo jak aparat i
telefon, wszystko powoli zamarzało. Gdy przypięty do mnie liną
Duńczyk po raz kolejny poślizgnął się ciągnąc nas
niebezpiecznie dół, przewodnik wściekle nakazał mu powrót, co
oznaczałoby koniec wyprawy dla nas wszystkich. Ten jednak zaparł
się, że da radę iść kolejne 3 godziny, choć jego niebieskie,
drżące z zimna usta mówiły nam coś innego. Kontynuujemy.
Wschodzący księżyc oświetlał nam cel - położony wysoko nad
nami, wygięty w łuk szczyt. Mimo żółwiego tempa, na każdy krok
przypadał głęboki, lecz pusty oddech, jakby po raz dziesiąty
wciągało się powietrze z tego samego balona. Cały czas
zastanawiam się, jakim cudem ludzie są w stanie wspinać się 2,5km
wyżej niż my?
Końcowy, godzinny etap
zdawał się nie mieć końca, mimo że szczyt był na wyciągnięcie
ręki, było tak pionowo, a śnieg tak głęboki, że każdy krok
przemieszcza nas o jedynie kilkanaście centymetrów. Nie było
chwili na odsapnięcie, byliśmy już powyżej poziomu chmur i było
widać, że są one oświetlane od dołu i zaraz nastanie dzień. W
momencie, gdy padliśmy w docelowym miejscu u szczytu, wziąłem
kilka głębokich oddechów i doświadczyłem jednego z
najpiękniejszych widoków życia. W oddali, przez krystalicznie
czyste powietrze widać było światła śpiącego jeszcze La Paz,
dookoła, pod nami rozciągał się ocean chmur, a śnieg zwiewany ze
szczytu aż iskrzy się we wschodzących promieniach słońca.
Niestety nie było nam dane nacieszyć się widokiem, przewodnik
nawoływał nas do schodzenia, gdyż wracaliśmy wschodnią ścianą,
która szybko się nagrzewa i mogło dojść do osunięć z
kilkusetmetrowej stromizny. O ile wchodzeniu przyświeca jakiś cel,
schodzenie jest już po prostu niewygodną koniecznością, mordęgą
i ciągłym myśleniem o wpakowaniu się do ciepłego łóżka.
Czasowo dużo szybsze, jednak dużo bardziej irytujące, gdyż tym
razem trzeba kontrolować ciało by nie zjechać ze zbocza na
śliskim, topiącym się śniegu. Po długiej wspinaczce, nogi były
tak zmęczone, że co chwila odmawiały posłuszeństwa i ktoś
lądował twarzą w lodowatej breji. Wysiłek fizyczny i słońce
sprawiają, że pod kilkoma warstwami ubrań pociliśmy się jak
szczury, jednak mroźny, ostry wiatr nie pozwalał na choćby zdjęcie
kominiarki. Po 3 godzinach dotarliśmy do bazy, jednak na naszych
twarzach próżno było szukać euforii, wszyscy byli wściekli i skrajnie
wyczerpani. Czekało nas jeszcze dwugodzinne zejście do podnóża
góry, mogliśmy jednak zdjąć już ciężkie buty i przepocone
kombinezony i przebrać się w suche rzeczy. Schodząc, wielokrotnie poślizgując się na mokrych kamieniach w końcu upadłem na ostrą skałę raniąc sobie rękę. Patrząc na kapiącą krew zrozumiałem dlaczego byłem ostrzegany, że przychodząc tu, znienawidzę Huayana Potosi...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz