piątek, 12 kwietnia 2013

23.02 - 09.03.2013 / stan Karnataka, Indie

"La groupe" okazała się na tyle zgrana, że wszyscy członkowie wyrazili chęć wspólnego kontynuowania podróży, jako kolejny cel obierając Mysore, położony w stanie Karnataka. Miasto znane jest jako stolica jogi ashtanga i była siedziba rodziny królewskiej żyjacej w pałacu zwanym Amba Vilas, który w każdą niedzielę iluminuje 96 000 świateł. Zaraz po przyjeździe do miasta spotkaliśmy się z mieszkajacą tu Lucie, siostrą jednej z naszych Francuzek, która poleciła nam rewelacyjny guesthouse i zaprosiła nas na wieczorny jam session w ich mieszkaniu. 










Gdy zjawiliśmy się od wyznaczonej godzinie, już na progu można było poczuć hippisowski klimat jaki tam panował. W oświetlonym czerwoną lampą pomieszczeniu zgromadzonych było jakieś 30 białych osób siedzących na podłodze w pozycji kwiatu lotosu, można było dostrzec również latynosów i Japończyków, wszyscy w luźnych ubraniach czy raczej szatach, bez żadnych marek czy nadruków. Mężczyźni mieli długi zarost, kobiety włosy splecione kwiatami, łącznie z 7-letnią córką Lucie, która wszędzie nosiła ze sobą szarego szczeniaczka. W kuchni dwie dziewczyny tańczyły z zamkniętymi oczami i rozpostartymi ramionami, powoli szybując jak ptaki, unoszone na falach dźwięku bębnów i sitara, indyjskiej gitary obsługiwanej przez zręczne palce miejscowego mistrza. Do tego improwizujące skrzypce, gitara klasyczna oraz głos nowojorskiego śpiewaka i wtórujący jego czantom zebrani. Wszystko to zanurzone w zapachach kadzidełek, marihuany i braterskiej miłości. Możnaby tu nakręcić sceny filmowe o hipisach z późnych lat 60-tych bez zmieniania ustawienia choćby jednego krzesła czy jakiejkolwiek charakteryzacji. W rogu pokoju, z małej kapliczki wszystkiemu przyglądał się Ganesh, słoniogłowy bóg hinduski, ulubieniec wiekszości rodzin. 

pierwszy, przypadkowy "kwiat lotosu"



Po koncercie część osób została na wspólnej kolacji, łącznie z naszą "la groupe", która mimo miesożerności, niewystarczającego zarostu, markowych ciuchów i niewszechkochającej filozofii życiowej, nie była w żaden sposób oceniana przez osiadłych tam nawet od kilku lat hipisów, żyjących głównie jogą, medytacją i vegetarianizmem. 




Po dwóch dniach każdy z członków naszej grupy pojechał w inną stronę, a ja zdecydowałem zostać w Mysore i dać szansę jodze, zapisując się na tygodniowy kurs, który miał być terapią dla kontuzji pleców, która z pomocą mojego 25kg plecaka znów dawała o sobie znać.



Także przez kolejny tydzień poranki upływały mi na wyczerpujących, 2-godzinnych sesjach ashtangi, popołudnia spedzałem szukając źródła pozytywnej energii w stojącym dla każdego otworem hippie house, a wieczory na medytacji i czytaniu książek. Tydzień ten zaowocował w wyleczeniu kontuzji oraz poszerzeniu wiedzy ma temat karmy, hinduizmu i kosmicznych mocy, także pod koniec byłem nawet bliski uwierzenia, że da się żyć bez alkoholu i mięsa. Jeszcze rok temu, taka wizja wydawałaby mi się ponurym żartem, jednak teraz, gdzie ostatni raz alkohol w ustach miałem 1,5 miesiąca wcześniej w Malezji, a moje mięsne potrawy w Indiach mógłbym zliczyć na palcach u rąk, powoli stawała się ona faktem. Wiedziałem jednak, że niedługo nadejdzie wybawienie z tego powściągliwego trybu życia, gdyż zbliżała się data spotkania z moimi starymi towarzyszami doli z Mongolii i Chin, czyli Joelem i Andrim.





Przed tym, miałem jednak kilka dni na spędzenie w Hampi, prawdopodobnie ulubionego miejsca większości turystów w Indiach. 8 godzin w autobusie i mogłem podziwiać niesamowite, XIV-wieczne świątynie położone w jeszcze bardziej niesamowitym, bajkowym wręcz otoczeniu. Skaliste góry, pokryte różnej wielkości głazami, przecięte rzeką i licznymi polami ryżowmi są ewenementem na skalę światową i do tego jednym z najlepszych miejsc do "boulderingu", czyli wspinaczki na niewysokich skałach, z materacem jako jedynym zabezpieczeniem.









Przepiękne widoki zostały jednak przykryte przez miejscową tragedię jaka wydarzyła się 3 dni przed moim przyjazdem. Mianowicie z rządowego nakazu, wszystkie lokale nie posiadające odpowiedniej licencji, a znajdujące się na terenie otaczającym świątynie, zostały zrównane z ziemią przez armię buldożerów. W rezultacie okolica przypominała krajobraz powojenny, pełna gruzu, napisów antyrządowych i ludzi rozpaczliwie starających się odbudować stracony dobytek. Prawdopodobnie rząd pod naciskami UNESCO chce stworzyć tam strefę wolną od handlu, dostępną jedynie na krótkotrwałe zwiedzanie.

świątynia Virupaksha








ulica w Hampi po interwencji buldożerów
W Hampi zostałbym dłużej niż 4 dni, nadeszła jednak pora zjednoczenia z moimi szwajcarskimi kompanami, którzy po ponad 4 miesiącach rozłąki czekali na mnie w Goa, plażowym raju Indii...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz