niedziela, 27 stycznia 2013

16-23.12.2012 / Laos

Granicę Laosu z Tajlandią, wyznaczoną przez rzekę Mekong mieliśmy przekroczyć tzw. longtail'ami, czyli wąskimi, dlugimi łodziami z zamontowaną na 3-metrowym wysięgniku turbiną napędzaną hałaśliwym silnikiem Diesla. Z trudem mogąc dostrzec przeciwny brzeg skryty za poranną mgłą, gładko przecieliśmy spokojne wody największej rzeki południowo-wschodniej Azji. Po zapoznaniu się z dziwacznym prawem, grożącym m.in. więzieniem za romans z mieszkanką Laosu, przeszliśmy odprawę celną i wraz z grupą Australijek udaliśmy się na poszukiwanie statku, który miał zabrać nas wgłąb lądu, do miejscowości Luang Prabang. 









Czytając relacje ludzi będących umiejscowionych w pomieszczeniu z silnikiem przeładowanej łodzi, zdecydowaliśmy się wejść na pokład 2 godziny przed startem. Na miejscu jednak dowiedzieliśmy się, że bilet ma przypisany numer siedzenia, więc powinniśmy dostać w miarę wygodne miejsce. Na pokładzie okazało się jednak, że mój numer został zajęty przez buddyjskiego mnicha, a ci podróżują za darmo i bez biletów, zajmując po prostu dowolne miejsce. Mając poważanie i wysoki status społeczny mają oni zwyczajowo ustępowane, więc przed oczami miałem już wizję spędzenia 2 dni gdzieś zaraz koło hałaśliwej maszyny. Mnich jednak, chyba swoim mnisim instynktem wyczuł sytuację i przesiadając się sam poprosił mnie o zajęcie miejsca. 







Przez 2 dni po 9 godzin powolnego sunięcia po zielonych wodach Mekongu minęliśmy jedynie jedną miejscowość, w której spędziliśmy noc. Poza tym od czasu do czasu zatrzymywaliśmy się przy pomniejszych, odciętych od świata osadach, co zawsze wywoływało poruszenie wśród dzieci, które ścigały wzdłuż brzegu, by przywitać rodziców wracających z paczkami z żywnością. Leniwe tempo względnie wygodnej łodzi stanowiło miłą odmianę od ciasnych busów ścinających w samobójczym pędzie górskie zakręty Tajlandii Północnej. 







Nasze docelowe miasteczko - Luang Prabang, wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO, to przed wszystkim klimatyczne uliczki, nocny market z "all you can eat" za 1 euro, przepyszne bagietki będące spuścizną francuskiej okupacji oraz okoliczne jaskinie i wodospady z krystalicznie czystą wodą. Vang Vieng jest słynny na całą Azję z "tubingu", czyli spływania rzeką w gumowych dętkach, będąc jednak napędzanym nie nurtem a serwowanym w nadbrzeżnych barach Tiger whisky, w cenie 1 euro za 0,7l. To w połączeniu ze skokami z mostów i drzew zaowocowało w średnio 20-30 ofiarach śmiertelnych rocznie i ostatecznie niedawnej decyzji rządu o zamknięciu miejsca. Choć zdaje się, że bliżej prawdziewgo powodu decyzji o likwidacji barów był Jeremy, francuski właściciel hotelu, w którym się zatrzymałem. Wraz z lokalnymi mieszkańcami twierdził on, że bardziej niż na życiu turystów, rządowi zależało na pieniądzach chińskich inwestorów, chcących za bezcen przejąć nowo wybudowane, luksusowe hotele i czekających tylko na ponowne otwarcie tubingowego biznesu. 










Vang Vieng to również miejsce gdzie poznałem Jazz, brytyjkę indyjskiego pochodzenia, którą spotkałem idącą przez puszczę późnym wieczorem. Zaprosiłem ją do tuk tuka, gdzie okazało się, że nie ma ona wystarczająco pieniędzy nawet na transport z dworca. Jezz kończyła właśnie swoją 2-letnią tułaczkę po świecie i w zamian za nocleg i posiłek odwdzięczyła się niesamowitymi historiami ze swoich podróży. Chcąc nadal zrealizować plan spędzenia świąt w Bangkoku, z uczuciem niedosytu opuściłem Laos po zaledwie 10 dniach.




 







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz