środa, 26 czerwca 2013

02 - 10.05.2013 / Pokhara - Kathmandu, Nepal

Po powrocie do Pokhary i intensywnej regeneracji organizmu, bazującej głównie na niekończących się porcjach momo, oczekiwałem powrotu moich amerykańsko-kanadyjskich towarzyszy. O dziwo, już po jednym dniu czekania, na ulicy spotkałem Caroline, która lekko zirytowana oznajmiła, że Todd i Lisa byli tak wolni, że postanowiła ich zostawić. Informację, dwa dni później potwierdzili ci drudzy, nie dało się jednak słyszeć żalu w ich głosie. Ostatecznie, już tylko w towarzystwie dwójki amerykanów, wybrałem się do stolicy Nepalu – Kathmandu, które przyciągało mnie nie tyle z powodu samych walorów miasta, co bardziej z siedziby firmy Last Resort, organizującej jedne z najwyższych skoków na bungee.





Od razu po przybyciu do centrum miasta, zlokalizowałem interesującą mnie firmę i wraz z Lisą zapisaliśmy się na skok z 160-metrowego mostu, malowniczo położonego nad górską rzeką. Następnego dnia, po 4-godzinnej jeździe zapchanym autokarem dotarliśmy pod granicę z Tybetem, do miejsca gdzie w 2 sekundy mieliśmy pozbyć się 100 euro. Choć przyjechaliśmy z zamiarem zrobienia bungee, po obserwacji kilku skoków w wykonaniu innych osób, zdecydowaliśmy się na zmianę na tzw. swing, czyli najdłuższą huśtawkę na świecie. Okazało się, ze w porównaniu z bungee czas swobodnego spadania na huśtawce jest 2-krotnie dłuższy i z relacji innych skoczków wynikało, że dostarcza ona silniejszych wrażeń. A o to w końcu chodziło i muszę powiedzieć, że nie pożałowałem zmiany decyzji. Tzn. żałowałem w momencie kiedy wyskoczyłem z platformy w 160-metrową przepaść, ale po 5 sekundach przerażającego spadania, chwila w której lina naprężyła się ratując mnie przed roztrzaskaniem się o skały, była prawdopodobnie jedną z trzech najpiękniejszych i najbardziej intensywnych w moim życiu. Po raz kolejny 100% satysfakcji i spełnienia tego, czego szukałem na tej wyprawie.

zaraz skaczemy...


tyle miejsca mają nogi w Nepalu



Po powrocie do Kathmandu, wciąż będąc pod wpływem adrenaliny odwiedziliśmy kilka barów, zaczynając tym samym sezon na pożegnania, gdyż w przeciągu 3 dni, każdy z nas ruszał w inną stronę. Lisa leciała do USA, Todd do Tajlandii a ja w podróż powrotną do domu. Mógłbym co prawda lecieć z Kathmandu, jednakże udało mi się znaleźć tańszy o 100 dolarów bilet z Delhi, co w myśl mojej zasady korzystania z najtańszych środków transportu, zmuszało mnie do powrotu do miasta, które miało być kwintesencją wszystkich negatywnych stron Indii, czyli brudu, hałasu, oszustw, zaczepek i ogólnej nieznośności.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz