poniedziałek, 16 lutego 2015

16-28.12.2014 / Cali, Kolumbia

Odwieczna wojna pomiędzy kartelami z Medellin, Cali i Bogoty przeniosła się również na stosunki pomiędzy normalnymi mieszkańcami tych miast, krótko mówiąc: nie przepadają oni za sobą. Że Medellin to sztuczne cycki i brak gustu, Bogota że krawaciarze i nudziarze, Cali że wiocha i poza salsą nic się tam nie dzieje. Co do opinii o Bogocie nie mogę się wypowiadać, to z stereotypem Medellin mógłbym się już trochę zgodzić, przez 2 miesiące spędzone w tym mieście widziałem więcej ofiar operacji plastycznych niż przez całą resztę mojego życia. Piszę ofiar, bo o ilę delikatnie podkreślony biust cieszy męskie oko, to wpakowanie silikonu w pośladki (tyłek, z hiszp. cula) do granicy, że wygląda to jakby pod leginsami schowane były dwie piłki plażowe, budzi jedynie politowanie. To samo tyczy się ust, zmarszczek i czegokolwiek poddawanemu teraz operacjom. Opinia nie tylko moja, ale również moich amigos, z którymi spędzaliśmy niejedno popołudnie grając na ulicach w "fake or not" (sztuczne czy prawdziwe)


stereotypy...

Rozleniwiony po 2-miesięcznym bezruchu, postanowiłem złamać trasę Medellin - Cali i zatrzymać się w "zona cafeteria", czyli rejonie gdzie wytwarza się większość kolumbijskiej kawy i gdzie przy okazji znajdują się najwyższe palmy na świecie. Wydawałoby się, że palma to palma, ale jednak taki 50-metrowy patyk robi wrażenie i trafił on nawet na jeden z kolumbijskich banknotów. Solento, czyli baza wypadowa do większości wycieczek i trekkingów to pięknie położone miasteczko, pełne sklepów z pamiątkami, pyszną pieczoną rybą i słynnym tejo, czyli grą polegającą na rzucaniu metalowym krążkiem w glinę, w której powtykane są cukierki z wybuchowym prochem. Celownik oczywiście kalibrowany jest piwem przy akompaniamencie salsy, ciężko byłoby znaleźć grę, która lepiej oddałaby klimat Kolumbii. 












Wracając do waśni między miastami: byłem ostrzegany, że po Medellin, Cali nie będzie miało nic do zaoferowania, dlatego z góry traktowałem to miejsce jedynie jako bazę noclegową przed przekroczeniem granicy z Ekwadorem. I po raz kolejny zostałem przez Kolumbię pozytywnie zaskoczony, i po raz kolejny sprawdziła się zasada, że to ludzie a nie miejsce tworzą doświadczenie. Planem było jedynie zatrzymanie się na weekend w hotelu, dla którego w zamian za nocleg miałem zrobić zdjęcia wnętrz, jednak po wykonaniu roboty i przeniesieniu się do hostelu, już pierwszej nocy wiedziałem, że znów ciężko będzie mi się wyrwać. Pelican Larry Hostel (nazwa bardzo losowa, jestem prawie przekonany, że najbliższy pelikan przelatywał kilkaset kilometrów od tego miejsca a i nikt tu nie znał żadnego Larrego) był tak strategicznie położony, że niemożliwością było niewyjście do któregoś z pobliskich klubów na chociażby troszeczkę salsy. Po tygodniu zbudowałem w sobie silną motywację, żeby opuścić to miejsce, chcąc spędzić Boże Narodzenie już gdzieś w Ekwadorze, jednak w momencie gdy spakowany miałem już dzwonić po taksówkę na dworzec, gdzieś z tyłu głowy usłyszałem "follow your heart", tak często wymawiane przez Ahmeda, ekscentrycznego Bengala (obywatela Bangladeszu?), jedną z najbardziej pozytywnych postaci jakie miałem okazję spotkać na swojej drodze i przy okazji jeden z powodów, dla których postanowiłem zostać na kolejny tydzień. On sam mieszkał w tym samym hostelu przez 4 miesiące, kilka innych osób również miało co najmniej kilka tygodni na liczniku, więc o czymś to świadczy. 
la feria




Kolejnym powodem była rozpoczynająca się La Feria, miejscowa wersja karnawału w Rio, czyli parady pełnej salsy, wykwintnych strojów, salsy, piwa i salsy. Bo czy wspominałem już, że Cali jest światową stolicą salsy? Stolica czy nie stolica, potwierdziło się, że po prostu nie jestem stworzony do tańca i łatwiej ugiąć moje kolana pod naporem piwa i aguardiente niż muzyki tanecznej. 






Jednym z moich nauczycieli tańca był Ricardo, Kolumbijczyk, poznany wcześniej w Solento, który z nieznanych mi wcześniej przyczyn mieszka w Australii. Cali jest jego rodzinnym miastem i przyjechał tutaj na odwiedziny ze swoją Australijską dziewczyną, Elizabeth. Podczas jednego wieczoru Ricardo wytłumaczył mi powód swojej emigracji. Mianowicie zapracował on sobie w Cali na wyrok śmierci ze strony miejscowej mafii, nie chciał sprecyzować w jaki sposób, ale określił to ogólnie jako "poprzez robienie bardzo złych rzeczy". Stałego bezpieczeństwa nie mógł zapewnić mu nawet ojciec, wysoko postawiony w kolumbijskim wywiadzie. Zaniepokojenie dzieleniem stolika z człowiekiem z którego głowę płaci jedna z najniebezpieczniejszych mafii świata chyba wyszło na mojej twarzy, bo Ricardo szybko uspokoił mnie, że byliśmy w miarę bezpieczni, gdyż na czas jego wizyty w Cali, ojciec wysłał 5 agentów do ochrony niesfornego syna. I rzeczywiście, za każdym razem gdy zmienialiśmy kluby, Ricardo pokazywał mi skryte za drzewami i słupami tajemnicze postacie w płaszczach, podążające za nami jak cienie. Miałem tylko nadzieje, ze lokalna mafia wykonuje wyroki precyzyjnym strzałem w tył głowy, a nie długą serią z pędzącego samochodu. 








Po spędzeniu świąt z hostelową rodziną przy tradycyjnej paelli z ostryg, ośmiornic i krewetek, czując nacisk ze strony kończącej się niedługo 90-dniowej wizy i braku wolnych łóżek w całym mieście, postanowiłem ostatecznie wyrwać się z Kolumbii na dobre i spędzić Nowy Rok w spokojniejszej atmosferze. 20 godzin jazdy do Quito, stolicy Ekwadoru, nie nastawiło mnie w dobry humor, wszak opuszczałem kraj, który miał być najlepszym spośród Ameryki Południowej, a dla mnie z pewnością będzie zapamiętany jako miejsce, gdzie spędziłem jedno z najlepszych 3 miesięcy swojego życia.  

świąteczna paella


przy granicy z Ekwadorem

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz