środa, 6 lutego 2013

25-26.01.2013 / Singapur

Singapur, będący najbardziej odległym miejscem jakie mogłem osiągnąć drogą lądową, z jednej strony straszył wysokimi, europejskimi cenami, a z drugiej strony przyciągał renomą najnowocześniejszego miasta świata. Kraj w którym co 6 gospodarstwo domowe ma majątek powyżej 1 mln dolarów, będące w top 5 praktycznie każdego możliwego wskaźnika opisującego poziom życia i dobrobyt mieszkańców. Nic więc dziwnego, że mój host z couchsurfingu, zaliczający się do niższej klasy społecznej, miał apartament z dostępem do basenu i siłowni. Jednak, żeby dotrzeć do jego mieszkania, musiałem najpierw przejść przez małe, singapurskie piekło. 






Po 10-cio godzinnej podróży przez Malezję, wczesnym rankiem dotarliśmy do granicy, gdzie jeden z pasażerów miał problem z opuszczeniem terytorium kraju, ze względu na przekroczenie ważności wizy o 1 dzień. Mimo, że strażnik zapowiedział, że załatwienie sprawy zajmie jakieś 10 min, kierowca autobusu po prostu zostawił biedaka na granicy. Nie spodziewałem się wtedy, że ten sam manewr powtórzy on 10 minut później, gdy tym razem ja zostanę losowo wstrzymany na 5-minutową kontrolę już po stronie singapurskiej. Autobusu nie było, a ja zostałem z moim 25-kilogramowym plecakiem, w 30-stopniowym upale bez jednego dolara w portfelu. W strefie przygranicznej nie ma bankomatów, także musiałem udać się na długi spacer w poszukiwaniu źródła gotówki. Po znalezieniu jedynego ATMu w okolicy, z garścią dolarów w ręce, dostałem się autobusem i następnie metrem do centrum miasta. 

zazielenianie budynkow
Mój host wracał z pracy dopiero po 8 wieczorem także miałem cały dzień na zwiedzanie, problem jednak stanowił plecak, którego nikt nie chciał wziąć na przechowanie. Odwiedziłem uniwersytet, dom starców, centrum rozwoju młodzieży, dworce, hale sportowe, restauracje, praktycznie każdy budynek jaki napotkałam i wszędzie odmawiano, głównie ze względów bezpieczeństwa, że bomba, narkotyki albo nie daj Boże guma do żucia (zakazana). Ostatecznie wycieńczony, rzuciłem plecak na ziemię i zasnąłem na ławce w cieniu (nie jestem pewien czy legalnie). Obudziłem się koło 14:00 i zebrawszy się w sobie po krótkim spacerze zauważyłem swoją ostatnią deskę ratunku - kościół. Co prawda nie przypominałem sobie wersetów Pisma Swiętego mówiących o "odciążaniu obciążonych", ale podświadomie czułem, że w tym miejscu moje plecy zaznają ukojenia. I rzeczywiście, poza przyjęciem plecaka za pokwitowaniem, spełnione zostały również biblijne "głodnych w pobliskiej knajpie nakarmić" oraz "telefony naładować". Z nowym zapasem sił mogłem wreszcie udać się na prawdziwe zwiedzanie i zobaczyć jak nasze miasta mogą wyglądać za kilkadziesiąt lat.





I tak mimo jednej z najwyższych gęstości zaludnienia, miasto w 30% pokryte jest terenami zielonymi, budynki mają wbudowane mini-parki na dachach, wszechobecne są otwarte obiekty sportowe, a nowy, futurystyczny ogród botaniczny jest tuż obok dzielnicy finansowej wraz z jej wieżowcami. 
Miasto jest bezpieczne, czyste, bez grafitti, ścian oklejonych plakatami czy ogólnych zniszczeń obniżajacych jego walory estetyczne. Opłacone jest to jednak wieloma ostrymi zasadami, które przestrzegać muszą mieszkańcy. Także zakazana jest pornografia, żucie gumy, palenie w prawie wszystkich miejscach publicznych, alkohol obciążony jest wysoką akcyzą, a za takie proste przewinienia jak plucie czy dzikie przechodzenie przez ulicę można dostać 500 singapurskich dolarów kary (1000 zł). Za różne przejawy wandalizmu grozi więzienie lub chłosta, a za posiadanie większych ilości narkotyków obowiązkowy wyrok śmierci, poprzez "powieszenie za szyję aż do śmierci wykonane w najbliższy piątek".
Choć nie można tu spotkać teleportów i latających samochodów to życie w tym państwie-mieście przyszłości wydaje się łatwe, przyjemne i eco-friendly.





Ale jest to przede wszystkim niesamowita mieszanka kultury chińskiej, indyjskiej i malezyjskiej (będącej samą w sobie wypadkową dwóch poprzednich) w duchu zachodniego miasta z angielskim jako językiem urzędowym. Zajęło mi więc trochę czasu odrzucenie odruchu typowego komunikowania się z Azjatami, czyli wyjaśniania wszystkiego wielkimi literam, ze wspomaganiem gestów i odgórnym założeniem, że rozmówca angielskiego uczył się z obrazków po gumie do żucia. Także mój mózg, skonfrontowany z widokiem dwóch Chińczyków rozmawiających z brytyjskim akcentem, nie akceptował tej sprzeczności i nieustannie doszukiwał się podstępu. Choć nie ma co ukrywać, że zdecydowana większość poza mandaryńskim, głównie używa Singlish, czyli angielskiego w wydaniu Chińskim, który jest ledwo zrozumiały dla niewprawionego ucha. 



W każdym razie, gdy ostatecznie dotarłem do mieszkania hosta u którego miałem nocować, drzwi otworzył mi drobniutki, zniewieściały Chińczyk po pięćdziesiątce, który mimo podgladania mnie na siłowni i pod prysznicem był całkiem sympatyczym gospodarzem. Następny dzień to głównie zwiedzanie dzielnicy Chinatown oraz niesamowite, interaktywne muzeum nauki, w którym udało mi się zostać wolontariuszem do pokazu cewki Tesli o napięciu 4 mln woltów. 


Po zrobieniu odpowiednich badań w internecie, zrezygnowałem z planów odwiedzenia portu, gdyż okazało się, że miejsca na transporterach sprzedawane są przez specjalne agencje w cenie 100 dolarów za dzień i szanse na darmową przejażdżkę na drugi koniec świata są praktycznie zerowe. Zrealizowałem także mój plan zapasowy, czyli po raz pierwszy od wyruszenia ponad 4 miesiące temu użyłem samolotu by dostać się do kolejnej destynacji - Sri Lanki...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz